Witaj mój bracie. Milczą już drogi do ciebie. Choć kilka zdań wyprawiłbyś w drogę. Turban Omar-Chajama lnianą bielą rozsypał się w ścieżkę, i ściele się w dal - niby kępą brzózek w jeden gaj nas wiąże.
I nie miej za złe, że czasami ktoś brudnym buciorem biel jego zbeszcześci.
I nie zbrukasz tej bieli w błocie, zły człowieku. W deszcz namoknie, w słońcu przejaśnieje - aby pętlą chciwą u stóp złoczyńcy legnąć. To znów wystrzeli marzeniami w przestrzenie świetliste. Z zachłanności syberyjskiej nadzieją pobieży, by rodzoną chatę przygarnąć mgły tumanami. By chłopcom na obczyźnie posłużyć ręcznikiem - i kiedy wody z Niemna zabraknie - wybielą go łzami.
A stary Chajam wrasta z niepokrytą głową. Wieki już trwa ten straszny Ramadan. I w słońcu schnie. Ledwie w poście trwają. A ciemność żre, pęcznieje - w szaleństwie umierają - i dzień do swego wnętrza zachłannie wchłaniają. Noc jest coraz dłuższa...
O mójże Saki! Ty wszelkie prawa znasz. Allach jest jeden. I palec jest jeden Proroka, iak miecz wiszący nad ziemią. I włos nam z brody nie wyrwą bez jego woli.
Plwaj więc na Szariat - wina unieś dzban.
Uwierzysz - i ci uwierzą, których spowił biały turban, że swój kielich spełnisz, aż do dna - nawet gdyby w pucharze krew była nad ranem.
By odważnie unieść powiekę - wypijmy do dna.