epub

Uładzimir Karatkievič

Karniej-szczurołap

My, dzieci, gotowi byliśmy biec za nim choćby na kraj świata. Wpadaliśmy w zachwyt, gdy na naszej ulicy pojawiał się wysoki chudzielec, który przeraźliwie wołał: "Myyy-szy! Pacuuuki! Szczuu-ryyy!" To było nawet ciekawsze niż szlifierz.

Twarz miał wychudłą i podłużną, na jego wargach zawsze gościł jakby jakiś zjadliwy, a jednocześnie tajemniczy uśmieszek. Pachniał także inaczej, niż zwykli ludzie: kojarzył się ten zapach z jakimś kamienistym miejscem, porośniętym chwastami. Torba na plecach, w ręku długi i mocny kij, kurta i spodnie całe w kolorowych łatach.

Zbliżał się do pierwszej lepszej chaty, wołał, kiedy zaś w otwartym oknie pokazywała się twarz gospodyni, nieoczekiwanie zapytywał:

- Czy ty wierzysz, gosposiu, w Trójcę Świętą?

Oszołomiona takim pytaniem gospodyni kiwała głową potakująco.

- A więc... - ciągnął szczurołap - w takim razie wiesz także, że Pan Bóg w nieprzebranym swoim miłosierdziu zesłał człowiekowi, żeby się nie nudził, myszy i szczury.

Gosposia, nieoczekiwanie zaatakowana, wreszcie przytomniała:

- Nie wierzę ja w Świętą Trójcę i odczep się ode mnie, ty, pstra ropucho!

Człowiek spokojnie ruszał dalej. Odzywał się dopiero, gdy już go zbytnio zwymyślano:

- Słyszycie ją, jak skrzeczy! Pewnie już trzeciego męża wpędzasz do grobu, żeby tak diabli z tobą tańcowali!

Gdy jednak zapraszano do chałupy - robiło się ciekawie. Szczurołap oglądał wszystkie dziury i szpary, uśmiechał się, wyciągał z torby rózeczkę i układał ją na dłoni. Potem coś długo mamrotał, aż rózeczka obracała się swoim końcem w kierunku jednej z dziur:

- Widzisz, babo, gdzie one siedzą?!

Uklękał i znów mamrotał:

- Jest na morzu wyspa, na tej wyspie leży złota kijanka, na tej kijance do prania szczury urządzają wesele. Car pacuków zwyciężył cara szczurów, a ja, sługa boży, pokonam i jednych, i drugich. Carze pacuków, stary i niechrzczony, ciemny, wyjdź ze swojego złotego gniazda na mchy, na błota, na grzęzawiska, na spleśniałe poduszki. Tam się rozkładaj, na kawałki rozpadaj, a tego domu nie ruszaj! Zamykam ciebie na klucz. Amen!

A następnie prosił, żeby gospodyni zostawiła go w chałupie samego. Siadał, wychodził i, w przewidzianej przez siebie chwili, wybijał w podmurówce od strony pieca głęboki dół i nalewał do niego wody. Było to niezwykłe, ale naprawdę szczury opuszczały chatę i nazajutrz z rana można było je widzieć martwe w wodzie.

Wydawało się nam, że wszystko potrafi. W owym czasie ojciec kupił mi tamtą znaną książkę o fleciście z miasta Hameln, który wyprowadził swoim graniem wszystkie szczury, a następnie, gdy mu za to nie zapłacono, oczarował głosem fletu wszystkie dzieci i zaprowadził je do jaskini w pobliżu miasta. Właśnie takim wydawał się nam i nasz szczurołap: niszczy szczury, również ma kraciastą, połataną kurtkę i wszystkie dzieci hurmą chodzą za nim.

W rzeczywistości był to człowiek zasługujący na współczucie, gdyż nic więcej ponadto nie wiedział i nie umiał. Wydrwiwano go i nie było w tym nic dziwnego. Lubiły go tylko dzieci, które zawsze przepadały za tym, co nie przypomina zwyczajnego życia.

Dobrze pamiętam, że sam marzyłem o pstrej kurtce, chciałem mruczeć jakieś niezrozumiałe słowa, niepodobne do zwykłych, takich, jak "chleb", "buciki".

Mój ojciec, gdy mu to wyznałem, z trwogą patrzył na mnie, marzącego o niebieskich migdałach, a pewnego razu wprawił mnie w zdumienie.

Kiedy zdarzyło się, że szczurołap wstąpił do nas i zaczął mamlać swoje dziwne zaklęcia, a potem poprosił, żebyśmy na chwilę wyszli ojciec nagle uśmiechnął się i powiedział:

- Wstydu nie masz, Karnieju, żeby tak oszukiwać ludzi! Przecież ja wiem dobrze, co ty będziesz robił i nawet wiem, że sam w te swoje zaklęcia nie wierzysz.

Szczurołap opuścił nisko oczy.

- Co też pan, gospodarzu - zaklęcia przynoszą korzyść. Kiedy zostawicie mnie samego, będę jeszcze silniej zaklinać.

- Nie oszukuj nas - z przekonaniem odparł ojciec. - Ty po prostu nawtykasz do mysich dziur trawy-ostrzenia.

- Jakiej takiej trawy? - Karniej był zdenerwowany.

- A takiej... kwiatki ma brudnoczerwone, liście miękko owłosione, rośnie przy drogach i na pagórkach, puszysta taka.

Wtedy szczurołap zaczął mrugać oczami.

- Zlitujcie się, gospodarzu... Nie zdradzajcie biednego człowieka... Jak wszyscy będą o tym wiedzieć, to z czego ja żyć będę?!

Ojciec, który dobrze rozumiał życie i niedolę, machnął tylko ręką:

- Nie bój się, Karnieju. Zrozumiałe, że nikomu o tym nie powiem... Żyj sobie... Cóż to, ja jestem jakimś...

Rumieńce pojawiły się na twarzy Karnieja.

- Niech tobie Bóg błogosławi!

Brakowało tylko słowa "gospodarzu".

Ojciec zaś pokazał mi tę roślinę o lancowatych, puszystych liściach i miotełkowatym wierzchołku źdźbła. "Dawno wiedziałem, że to silna trucizna. A ty mówisz "tajemnica", "czary". "Ach!"

Od tego jednak czasu szczurołap spoglądał na ojca z niejaką obawą.

I dalej wędrował po naszym cichym miasteczku: mało dostrzegalny, nie przystosowany do życia człowiek, straszliwy wróg szczurów, który poza tym nie skrzywdziłby nawet muchy.

W małych miasteczkach prawdopodobnie aż do drugiego przyjścia Mesjasza na ziemię będą zawsze krążyć plotki. Jedna z takich plotek związała szczurołapa z imieniem wdowy Stuczeuskiej, która mieszkała na odludziu, w pobliżu Starych Wałów, oraz z jej synem, wysokim i chudym chłopcem.

Co w tym mogło być z prawdy? Myślę, że nic, choć chłopak, jak utrzymywały plotkary, był podobny do Karnieja. Rzadko się zdarzało, żeby plotki przynosiły jakiś pożytek. Ten jednak wypadek stanowił wyjątek. Pogaduszki przy studni doszły do Karnieja i ten zaczął spoglądać na chłopca ze szczególną sympatią, która wciąż wzrastała. Takie słuchy, cokolwiek by o nich nie powiedzieć, miłe są uszom samotnego mężczyzny, który czeka na starość, a w dodatku zyskał sobie opinię dziwaka.

Chłopak właśnie skończył szkołę. Niełatwe było życie w chałupie wdowy. Wszyscy byli przekonani, że Janka Stuczeuski będzie musiał zabrać się do pracy. Ale oto zaszło coś nieoczekiwanego: chłopak zdał do instytutu, zaś szczurołap zamieszkał u wdowy. Jak dowiedziano się później, szczurołap krążył przez kilka dni wokoło zaniedbanej chałupy w zarośniętym sadzie, przy spotkaniach usiłował coś powiedzieć, jednak dopiero pewnego wieczoru wstąpił do gospodyni i z właściwym sobie głupkowato-chytrym uśmieszkiem powiedział:

- Proszę mi wybaczyć to, co powiem. Ale wydaje mnie się, że chłopca trzeba dalej uczyć. Ma głowę! Wiecie dobrze, gospodyni, że chodzą po miasteczku słuchy, które nie ja wywołałem. Ot, babskie gadanie, ale gąb im ręką nie pozatykasz. A ja jakoś polubiłem chłopca. Niech zdaje egzaminy, chciałoby się, żeby został inżynierem... Stypendyja, jak mówią, niewielka, ale niech uczy się bez kłopotów. Pytacie, gospodyni, czemu ja tak chcę? Och, nie miałem ja dzieci i już pewnikiem nie będę ich mieć... A chłopiec, widzicie, ma moje oczy... I nos podobny do mojego. Mógłby naprawdę być moim. A jeżeli o tym już mówią, to niechaj nie mówią na próżno. Ja mam trochę grosza, bo ja jestem chytry. I będzie mi bardzo dobrze, jeżeli pozwolisz mi, gospodyni, zamieszkać w tej waszej łaźni w sadzie.

Nie wiem, jak zdołał ją przekonać. Ale rzeczywiście zamieszkał w łaźni, ukrytej wśród czarnych bzów i kruszyny. Jesienią zaś przeniósł się do chaty, serca bowiem kobiety miewają litościwe, niektórym nawet się zdaje, że to jest w mich najwartościowsze.

Opierała go, karmiła, cerowała mu skarpety. Pewnego razu kupiła mu nawet garnitur, ale Karniej posłał go chłopcu-"synowi" - sam zaś, uparty jak wół chodził w tym samym kraciastym, połatanym ubiorze. Gdy go nagabywano, czemu to, mając pieniądze, chodzi taki zaniedbany - milczał, pewnego jednak razu powiedział do mego ojca:

- Teraz to nie takie czasy, jak wtedy, kiedy byłem chłopcem. Nie chcę, żeby Janka miał takie życie, jakie miałem ja. Żyliśmy biednie, moja matka jak i jego była wdową. Dlatego pewnie i jestem taki słabosilny, chudy, upijam się jednym kieliszkiem. Dlatego pewnie i jestem taki durnowaty. Głowa nie pracuje należycie. Nie rozumiem czasem najprostszych rzeczy. Ale mam serce i też chcę być człowiekiem. To pewnie bardzo przyjemnie - siedzieć z żonką pod gruszą i popijać herbatę... My, dzieci, nawet portek dobrych, jak u innych we wsi, nie mieliśmy. Pewnego razu całej naszej czwórce matka zrobiła portki ze swojej starej spódnicy. Byłem najmłodszy, moje były najciaśniejsze, ale za to porcięta z prawdziwego fabrycznego materiału! A była to Wielkanoc. Poszliśmy, wszystkie dzieci, bawić się. Wymyśliliśmy taką zabawę: kto prędzej przelezie przez ogrodzenie, ten otrzyma kraszankę. Kur, co prawda, także nie mieliśmy, ale dobrze skakałem, więc chciało mi się tej kraszanki. Przeskoczyłem i z rozpędu aż przysiadłem. Patrzę: pękły na kolanach, rozdarły się między nogami, wypadło, że mam dwie pary portek: po jednej nogawce na każdej nodze, bo one i z tyłu też pękły!

Zszyć nie można, bo święta. Całą Wielkanoc przesiedziałem w chacie i tylko gorzko płakałem. Nie daj Boże, gdy dzieciom czegoś braknie.

Znowu uśmiechnął się niby to głupkowato:

- No i wygrałem kraszankę, brązową, z łusek cebuli wyjętą.

Przez wszystkie lata przed wojną Karniej był zapobiegliwy i pracowity jak pszczółka. Za dnia łaził po chałupach, wieczorami wychodził z rydlówką do sadu swojej wdowy. Skończył szalowanie chałupy, pokrył ją nowymi gontami, dobudował werandę, w zaroślach zbudował altankę i nawet jej słupki "ozdobił" dość nieprzyzwoitymi rzeźbami. Zdobył gdzieś szlachetne szczepy dla jabłonek. Kiedy go zapytywano, po co mu to wszystko, zawsze jednakowo odpowiadał:

- Tam on będzie mógł spać w lecie... A tutaj pić herbatę... Bardzo to zdrowe dla młodych ludzi, kiedy piją herbatę na wolnym powietrzu... A czy wy myślicie, że papierówki nie dodają młodym zdrowia? Jeszcze jak!

W jego ubogim umyśle szczęście utożsamiło się przede wszystkim z popijaniem herbaty pod drzewem. Na dodatek z konfiturą!

To były jego złote lata. Dobrze się odżywiał, nawet twarz mu się zaokrągliła. Janka, gdy przyjeżdżał na wakacje, często chodził z Karniejem do kina. Na to, by wybrać się we troje, szczurołap się nie zgadzał, syn więc oddzielnie chadzał do kina z matką. Szczególnie podobało mi się to, że młody człowiek nie wstydził się szczurołapa. Po kinie wstępowali na kufelek piwa i kształcący się chłopak chętnie słuchał bełkotliwej gadaniny Karnieja.

- Rozumiesz, jak on go... tego... podszedł... A ten mu, rozumiesz, pokazał na kartoflisku, jak to się... tego... wojuje... A ten drugi, rozumiesz, prosił go o łaskę, bo, rozumiesz, każde stworzenie chce żyć... Tak to, rozumiesz, jest na świecie... Tak...

Słysząc to bajdurzenie, pewnego razu wybuchnąłem śmiechem i ojciec po raz pierwszy w życiu dał mi po karku! Miałem wtedy dziesięć lat i odczułem to jako wielką krzywdę.

Wtedy ojciec:

- Zobaczę jeszcze, ilu ty na swojej drodze znajdziesz ludzi w rodzaju głupkowatego Karnieja, zarozumiały durniu!

Nie wierzyłem wówczas ojcu. Nie tylko miałem Karnieja za durnia, ale byłem w dodatku przekonany, że żadne wielkie pragnienia nie ożywiają serca tego człowieka.

Wziąć udział w wyprawie do bieguna, znaleźć się w afrykańskich puszczach, gdzie kwitną orchidee i skąd dobiega głos tam-tamów - to dopiero byłoby coś!

A on... ot, szczurołap!

Wszyscy przyzwyczaili się go tak traktować, że nikt się nie zdziwił, kiedy i przy Niemcach zjawił się z tą samą torbą, w tym samym ubraniu. "Syn" znalazł się gdzieś na froncie, wdowę wyprawił dokądś na wieś, w domu został sam jeden.

- To mój dom - mówił pieszczotliwie dotykając okiennic. - Widzisz, jakie wyheblowane!.. I sad kwitnie... Syn jest inżynierem, mądry z niego chłopak, ich prędko przepędzą i będzie dla niego dom. Przyjedzie z żoną, będzie pić pod drzewem herbatę. Gdybym ten dom zostawił, to go rozbiorą! Jacyż to ludzie, oni niczego nie budują. A szczury jak się rozmnożyły!.. Czyż to prawdziwi gospodarze?! To bardzo źli ludzie, niczego nie budują! Człowiek powinien być jak ta pszczółka, bo co zostawi dzieciom...

Wkrótce jednak "źli ludzie" zaczęli także budować. Bardzo dogodne miejsce upatrzyli na odludziu właśnie w pobliżu domu Karnieja. Jest tutaj gęsty sad, a dalej rozpadlina wąwozu, zbiegającego do rzeczułki, zarośniętego przez drzewa i krzaki. Obok tylko jeden budynek, dawny magazyn na ryby z kamiennymi suterenami.

Magazyn ogrodzono, gęsto otoczono drutem. Potem tuż przy sadzie Karnieja wznieśli coś niepojętego, przypominającego białoruską literę "П". Gospodarzem tego wszystkiego, który zamieszkał w domu Karnieja, był niemłody, zmęczony bezsennością człowiek w okularach, umiejący trochę po rosyjsku. Przyjeżdżali do niego rozmaici, najczęściej nocą.

Karnieja wypędzono. Pocieszał się tylko tym, że w tej sytuacji domowi jego nic nie zagraża. Będzie zdrowy jak rzepa. Codziennie jednak przychodził popatrzeć, dopóki nie zatrzymał go jakiś wartownik. Oficer, gdy się dowiedział, o co staremu chodzi, długo śmiał się i nawet pozwolił mu zamieszkać w łaźni, wydano mu także ausweis.

Żyło mu się dość głodno, nie do szczurów mu teraz było. Ale był zadowolony, że mieszka w pobliżu swojego domu, że nowy gospodarz nie dewastuje go, że dom będzie cały. Pewnego razu przywołano go przed ganek, nowy gospodarz pokazał go swoim gościom.

- Popatrzcie, to tubylec. Głowę ma jak dzban. I jest zadowolony, że ja tutaj mieszkam - domu mu nie zapaskudzę! Mówi, że teraz jest gorzej, bo szczurów nikt nie tępi. Widzicie więc, że z niego i polityk. Jaki ten pitekantrop może mieć mózg?! I taki nazywa się człowiekiem. Degenerat. Dobrze, że przynajmniej nieszkodliwy. No, idź sobie... idź...

I Karniej sobie poszedł. Nie miał o nic pretensji, nie rozumiał słowa "degenerat". Łaził po miasteczku, oglądał napis "Zaraza!" na odrutowaniu obozu. Zauważył, że ubywa ludzi, że nad żydowskim cmentarzem często unoszą się kłęby tłustego dymu. Jednak wszystko to jakoś nie bardzo do niego docierało, Karniej był zdolny do reakcji tylko na to, co odbywało się wokoło niego, na jego oczach.

Zbliżała się zima, w łaźni było coraz chłodniej.

Pewnego razu, o świcie odczuł jak gdyby ukłucie w serce. Poczuł jakiś niepokój bez przyczyny. Niepokój ten spowodował, że ubrał się i wyszedł z łaźni. Jakoś nikt go nie zatrzymywał i tak zbliżył się do sadu, ujrzał owo coś na kształt tamtej litery, skupionych przy niej ludzi. Ludzie ci przy czymś się krzątali, gospodarz domu stał obojętnie, ziewając, tuż obok drugiego oficera, który coś wyczytywał z małej kartki papieru. Było jeszcze kilku mężczyzn w zielonych mundurach i kobieta, której dopiero co obcięto warkocze i włożono je do papierowego worka. Kobieta jak gdyby coś przełykała, choć nie było widać w jej ręku jakiegokolwiek jedzenia.

Oficer odwrócił się i ujrzał Karnieja.

- Aaa, autochton. No, chodź tu bliżej... Patrzcie, panowie, znalazł się i świadek...

Oficer niemal polubił tego ludzkiego niedowarzeńca (tacy przeważnie lubią znajdujących się, ich zdaniem, na niższym szczeblu rozwoju), zawsze traktował go życzliwie i z pobłażaniem. Ale ten drugi oficer, który coś wyczytywał z kartki, coś mu szepnął, więc gospodarz domu się zaniepokoił.

- Rzeczywiście, chodźmy stąd. Prędzej, prędzej!

Widocznie bardzo pragnął wrócić do siebie, gdyż niemal stale nie dosypiał - więc z zadowoleniem opuścił swoje stanowisko, żeby oddalić Karnieja.

- Co tu robią ci ludzie? - zapytał szczurołap.

- Będą wieszać przestępców - obojętnie odpowiedział oficer.

- Jak wieszać?

- Zwyczajnie. Za szyję.

- Wieszać? A za co? - zatrwożył się Karniej. - I oddychać nie będą mogli?

- Będą mogli, czemu nie! Ale nie ustami.

Wtedy szczurołap zaczął mówić rozważnie i pouczająco:

- Nie wolno wieszać ludzi za szyję, panie. Szyja jest u ludzi po to, żeby oddychać. Bo jak inaczej oddychać? Nie wolno wieszać za szyję. Toż to ludzie. Chcą jeść, pić wodę i piwo, płacić mi pieniądze za to, że szczury od nich wyganiam. Ludzi trzeba żałować, a nie wieszać ich za szyję! Nie po to człowiekowi dano szyję...

Oficer patrzył na niego z zainteresowaniem.

- Co ty pleciesz, durniu?! Precz!

Ale Karniej nie usłuchał. Stał przed oficerem i mówił twardo, z przejęciem:

- Ona umrze, prawda? Panie, niech pan nad nią się zlituje, pożałuje ją. Ona jest takim samym człowiekiem, jak i pan!

Oficer milczał. Był widocznie daleki myślami od tej sprawy, tu przeogromna wojskowa machina - i ten oto przygłupek! Powtórzył raz jeszcze:

- Marsz stąd, durniu!

Szczurołap obejrzał się za siebie. Kobieta już wisiała, jakiś żołnierz chwycił ją za nogi i ciągnął w dół.

Karniej żałośnie stęknął i poszedł, jego serce zalało się krwią.

Tej nocy został zburzony cały jego maleńki świat, w którym żyją ludzie, którzy nawet lubią z niego się pośmiać, płacą mu jednak pieniądze, lubią go, świat, w którym szczury boją się ostrzenia.

Odtąd zaczął unikać oficera, jednak niebawem go zawezwano.

Chodziło o to, że szczury ze zburzonego browaru, w którym przedtem znajdowały dla siebie pożywienie, przeniosły się do sąsiednich domów, szczególnie do tych, gdzie było jedzenie. Nie pomagała trucizna. Więc zwrócono się do niego. "Tubylec" nieoczekiwanie przystał na to, prosząc tylko o trzy dni zwłoki, do soboty.

- W sobotę będziesz pan grać w karty spokojnie, pod podłogą nie będzie żadnego chrobotu. A że trzeba aż trzy dni czekać, na to nie ma rady: u takiego pana inne są szczury, niż u zwykłego chłopa i wypędzić ich o wiele trudniej... Ale i tu, po tym, jak zamówię, ślad po nich wystygnie.

Wiele później mówiono o tym, że widziano szczurołapa za miastem, na drodze, w towarzystwie kobiety, bardzo wyglądem przypominającej wdowę Stuczeuską. Ona długo coś mu tłumaczyła, on zaś odezwał się tylko raz:

- Nie wiem. Moja głowa taka kiepska... Prostych rzeczy nie umiem zrozumieć...

Potem oboje zastukali do jakiegoś domku na przedmieściu i długo tam zamarudzili. Szczurołap był tam jeszcze raz, wyszedł usilnie marszcząc czoło.

Jeszcze potem znalazł się we własnym domu, uklęknął i długo wyszeptywał to samo, co ongi: "Carze pacuków, stary i niechrzczony, ciemny wyjdź ze swojego złotego gniazda na mchy, na błota... Tam się rozkładaj, na kawałki rozpadaj..."

Tego dnia spadł pierwszy śnieg, pięknie było domowi i drzewom w sadzie pod białymi, miękkimi czapami.

Kiedy szczurołap przyszedł po raz drugi w sobotę, długo stał przed domem, patrząc na niego stęsknionymi oczyma. Z przewieszonej przez plecy torby wysterczały źdźbła ziół. Jego wargi wciąż coś szeptały.

Następnie przetarł suche oczy kułakiem i szybko ruszył przed ganek. Żołnierz wraz z białoruskim policjantem zaprowadzili go do jadalni.

- Zaraz poprosi, żeby go zostawić samego - powiedział policjant. - U niego zawsze tak...

Kiedy go rzeczywiście zostawiono samego, uklęknął w jednym z kątów, gdzie ziała olbrzymia mysia dziura. Wargi jego mełły jakieś słowa. Wydobył z torby olbrzymi pęk zielska, zanurzył w nim palce i - marszcząc do bólu czoło, by coś sobie przypomnieć - na maleńkim metalowym przedmiocie przesunął palcami strzałkę na cyfrę dziewięć. Wepchnął to wszystko do dziury naumyślnie przez siebie powiększonej, załatał ją deseczką. Przeszedł do następnego otworu i wsunął do niego pęczek ziół, podobnie postąpił z innymi norami. Zabawił tam może całą godzinę.

Przy wyjściu zatrzymano go i zaprowadzono do kuchni. Zawahał się, ale poszedł. Tutaj nie mogli go zostawić samego, taki bowiem był rozkaz. Wszyscy z zainteresowaniem patrzyli na niego, jak do dziur wtykał swoje zioła, szepcząc przy tym swoje zaklęcia dzikusa.

Kucharz nawet zechciał powąchać zioła, zaś szczurołap zapytał go, czy podoba mu się ich zapach.

Nie wolno było zdradzić się z pośpiechem.

Przy wychodzeniu znowu go zatrzymano, gdyż powinien był złożyć sprawozdanie samemu gospodarzowi, ten zaś jeszcze me wrócił. Zjawił się wreszcie w grupie sześciu osób, wśród których znajdowały się dwie dziewczyny.

- Wszystko zrobione, szanowny panie - oznajmił szczurołap - będzie pan spać jak nowo narodzony... I te ładne panienki tak samo.

Towarzystwo się roześmiało, gospodarz zaś dał mu kolorowy banknot. Szczurołap zmiętosił go w dłoni, a przy wyjściu zerknął na ścienny zegar. Strzałka przeszła połowę drogi od cyfry, przypominającej zakręcony ogonek prosięcia.

Brnął przez śnieg, nie oglądając się za siebie, czuł bowiem, że jeżeli się obejrzy i zobaczy werandę, na której z chłopakiem popijał kiedyś herbatę, zobaczy okno pokoju, w którym sypiał jego chłopak, to może nie wytrzymać i powrócić. Żeby razem z domem...

Poszedł na przełaj. Obok swojej łaźni zeszedł na lód rzeczułki, wdrapał się na jej przeciwległy brzeg, czepiając się nagich gałęzi krzaków. Zatrzymał się na pagórku i stanął w zimnym poblasku zorzy. Za jego plecami czerniał niedaleki las, droga do niego.

Czas mijał wyjątkowo wolno.

Nagle na tamtym brzegu rzeki rozległ się wybuch, powietrze zabarwiło się ogniem. Jego dom, najprzytulniejszy z domów na całym bożym świecie, płonął jak świeca, różowe odblaski łuny drżały na śniegu.

Od strony magazynu biegły małe, czarne figurki, ale nie mogły dostać się do wnętrza domu, miotały się wkoło, potykały, odskakiwały.

Człowiek, znajdujący się na wysokim brzegu przeciwległym, upadł na kolana, zapłakał, potem wytarł oczy łatanym rękawem, zaczął się śmiać:

- Szczury! Dalibóg, szczury! Jeszcze nigdy nie widziałem takich tłustych!



Пераклад: Jan Huszcza
Крыніца: Uładzimir Karatkiewicz. Błękit i złoto dnia. Łódź, Wydawnictwo Łódzkie, 1976.