epub

Uładzimir Karatkievič

Księgonoścy

Jeśli modlić się - to w lesie sosnowym, jeśli kochać się - to w brzozowym, jeśli wolę wyrabiać - to w dębowym, jeśli diabłu duszę sprzedawać - to w lesie świerkowym.

Ten las był świerkowy.

Ciągnął się może jakieś czterdzieści wiorst, a wszystkie te wiorsty szumiały wierzchowinami i milczały na dole, gdzie były tylko wyschnięte, omszałe gałęzie i gałęzie z mszarami, kępkami i czerwonymi ruczajami.

Wszystko tu rosło z trudem, walcząc o każdy łyk powietrza, o każdy promień - dlatego muchomory były krzywonogie, gdy zaś kopnąć nogą obsypane igliwiem rydze, toczyła się z nich ruda krew.

Gdzieś pośrodku leśny szum przerywał na chwilę szmer ruczaju, dalej zaś znowu szum ciągnął się ze dwadzieścia wiorst. Na drugim brzegu ruczaju było tak samo, ale jednocześnie inaczej.

Tam były Prusy.

Sosny były niby takie same, ale też i odmienne, gdyż pruskie, mech był pruski, rydze - pruskie, leśny poszum również był pruski.

Kiedy tamtejszy chłop ujrzał kępkę, dzierganą koralikami żurawin, to porównywał jagody z kroplami krwi, ale z myślą o krwi pruskiej.

W lesie, w odległości jakichś czterech wiorst od skraju, w jednym miejscu, które udało się wyrwać lasom i rojstom, znajdował się pograniczny kordon, jego mieszkańcy mieli obowiązek polowania na przemytników, jeśli tamci pójdą od pruskiej strony, nie przepuszczania miejscowych chłopów i kobiet, jeśli ci zechcą przechodzić przez granicę do swoich kumów na chrzciny czy na wesela. Nie wolno było tego tolerować. Choć kumowie używali podobnej mowy - byli jednak poddanymi pruskimi, musieli płacić podatki, królowi, jak to powinien czynić każdy porządny człowiek, nie zaś carowi.

Prawdę mówiąc, ludzie z kordonu zbytnio tego nie przestrzegali: pensje ich były skromne, trudno było uganiać za każdym chłopem, niech sobie idą. Ale oto od jakiegoś roku sytuacja radykalnie się zmieniła, wydano rozkaz pilnego śledzenia. Jacyś bowiem ludzie, w porywie synowskiej wdzięczności, rzucili dwie bomby i na kawałki rozerwało Cara-Wyzwoliciela.

Było to czymś niesłychanym i sprzeciwiało się woli boskiej. Nic więc dziwnego, że zamachowców powieszono, na miejscu zamachu wzniesiono świątynię z czerwonego granitu.

Nic się jednak w rzeczywistości nie zmieniło. Ofiara spoczywała snem wiecznym w jednym z grobowców carskiej rodziny, natomiast mściciele nadal bałamucili i buntowali naród. I dlatego straż graniczna mało sypiała: przemycano jakieś buntownicze książki - litewskie, polskie i rosyjskie, ostatnio zaś, jak mówiły pogłoski, także w języku miejscowym, tutejszym.

Jak dotąd, książek takich nikt nie miał w rękach, ale utrzymywano, że się pojawiły. Miały być drukowane czasem łacinką, kiedy indziej cyrylicą - już ten dwojaki alfabet budził niepokój i nieufność.

Na pewno były to także druki podburzające, a przecież książki w tutejszym języku, podobnie jak i sam język były zakazane. I wyglądało na to, że znaleźli nowy sposób, żeby rozpowszechniać podburzające myśli, rozmaici podżegacze i włochaci propagandyści! A zajmowali się tym niektórzy spośród miejscowego chłopstwa. Umiejący czytać chłopkowie kupowali książki i malunki, drukowane za granicą. Były one bardzo tanie, gdyż obchodzono się bez ceł. Za granicą drukowano wszelakie książki: po litewsku, po polsku i po rosyjsku - byle handel szedł.

Więc wyszedł rozkaz, aby zatrzymywać księgonośców.

Nikomu nie przychodziło na myśl, za autorzy i wydawcy owych podburzających druków i książek będą właśnie je przemycać taką właśnie drogą, w pudłach małopiśmiennych księgonośców. Ludzi jednak nie przejrzeć. Ci brodacze to chytry narodek. I ostrożniej trzeba było kontrolować wszystkie możliwe kanały, jakimi książki mogły przedostawać się na teren imperium. Tym bardziej, że już sam wygląd tych tanich książek, ich papier, dźwięk słów na nim utrwalonych - był czymś stanowczo podejrzanym. Niebezpiecznym. Tajemniczym. Ostatecznie przecież i wśród zamachowców na cara znajdowali się dwaj tutejsi. To zaś, iż z zagranicy docierają również książki rosyjskie, nikogo nie uspokajało. To było także złe, gdyż po rosyjsku czytało wiele ludzi, zamachowcom przewodził Rosjanin.

Więc ludzie z posterunków polowali na księgonośców, nawet do nich strzelali. W tej strażnicy, o którą nam chodzi, zajmowano się tym ze szczególną gorliwością, gdyż jej dowódcą był Niemiec, porucznik Wolke, zesłany do tej głuszy za wyczyny kompromitujące nawet oficera - za pijaństwo i hazardową grę w karty. Teraz więc chciał to nadrobić gorliwością - ten jasny blondyn o obliczu rycerza w zbroi, o uśmieszku upadłego anioła. Poza tym stale potrzebował pieniędzy, a za każdego złapanego kontrabandystę płacono.

Pięciu żołnierzy ze strażnicy, owszem, poważało Wolkego, jednak jednocześnie traktowało go ironicznie, nie lubiło jego pogoni za pieniądzem ludzi, których całym majątkiem była miska i łyżka.

Jednak Wolke był całkowicie zrozumiały. Drugi natomiast oficer, chorąży Aleh Butkiewicz, był jakiś dwuznaczny. Z jednej strony - prosty i niezły chłopak: nie grubianin; grający w wolnym czasie na flecie; z drugiej zaś - zbyt skryty, nigdy nie wdający się w żarty z żołnierzami. Przyczyna niby oczywista - zaczyna robić karierę, tacy bywają niebezpieczni: gdy inny za wykroczenie po prostu da żołnierzowi w pysk, ten potrafi nawet postawić przed sądem.

Żołnierze mało się mylili. Ojciec Butkiewicza był ekonomem w niedużym majątku, nie mógł pomagać synowi i dlatego Aleh rzeczywiście dążył do kariery, dokładnie wykonywał rozkazy, nie zastanawiając się nawet nad ich sensem.

Żołnierze jednak nie wiedzieli, że przychodziło mu to z wielkimi oporami. Generał-pułkownik in spe (o niższym stopniu nie marzył) był wychowany na powieściach o wojnie i miłości, których tak wiele było w pańskiej bibliotece, gdzie kiedyś przesiadywał. I teraz właśnie, mając pogardę dla musztry i szarych, jak żołnierski płaszcz, dni - pedantycznie wykonywał wszystko, co nakazywano, marząc jednocześnie o wojnie lub o jakimś innym wyczynie, o którym wszyscy będą mówili, on zaś najpierw zostanie porucznikiem, potem kapitanem, a potem... potem otrzyma armię.

Wolke lubił czasem żartować:

- Pan, panie Alehu, jest zupełnie jak ten Cygan: - trzpiot w sprawie, piskorz w stawie - jeden diasek!

Do Butkiewicza jednak to nie dochodziło. Wykonywał bieżące obowiązki, czekał na okazję do czynu i marzył o romantycznej miłości, o ucieczce z córką jakiegoś bogatego pana albo o spotkaniu z wiejską dziewczyną gdzieś w pobliżu starego młyna. Mogło to skończyć się śmiercią jednej z osób, ale, bardzo możliwe, że właśnie weselem. Ślub przyszłego generała ze zwyczajną wieśniaczką byłby bardzo romantyczny. Po latach siwy, ale o młodzieńczym obliczu, generał wróci z wyprawy, uwieńczony sławą, a wraz z nim jego żona, która nie opuszczała go w żadnej sytuacji. A zaś wśród tych, którzy będą go witać, zapanuje szlachetna zazdrość, że oto taki młody, a już jest generałem, ona zaś - patrzcie, patrzcie - przecież była wieśniaczką ("Jaki z pana romantyczny marzyciel, generale!"), a tak dobrze umie mówić po francusku, bez żadnego obcego nalotu, tak w dodatku jest w nim zakochana. Wcale nie przejmował się tym, że sam dotąd nie potrafi mówić po francusku nawet ze złym akcentem.

A więc - bohaterstwo i miłość!

Na razie tylko drugi punkt swojego programu życiowego chorąży zaczął od jakiegoś czasu wprowadzać w życie: przypadkiem poznał podczas miasteczkowego jarmarku wiejską dziewczynę i oto już osiem razy przemierzył siedem wiorst od miasteczka, żeby tylko ją zobaczyć. Imię miała wprost cudowne - Hanusia, cała zaś nadawała się do roli romantycznej bohaterki: niebieskooka, cicha, skromna, ale w każdym jej ruchu czuło się jakąś niezwyczajną siłę. A z jaką gracją się poruszała! To po prostu płynął łabędź, nie zaś szła dziewczyna. Inaczej mówiąc, Butkiewicz bardzo był z siebie zadowolony.

Cóż w tym niezwykłego? Miał przecież zaledwie dziewiętnaście lat.

...Tego wieczoru miano urządzić zasadzkę: trzech żołnierzy i Wolke, który nie przepuszczał żadnej sposobności, żeby wziąć udział w polowaniu na kontrabandzistów.

Butkiewicz sam się wprosił do uczestniczenia, choć to nie była jego kolejka. Okazja dla wykazania się mogła zdarzyć się w każdej chwili, głupio byłoby coś takiego przegapić.

Wolke tylko wzruszył ramionami. Niechaj sobie idzie, skoro tego chce. Pozwolił sobie tylko na ordynarny żart:

- Pan myśli, że zyska u niej szczególne uznanie. Ona i bez tego traci głowę z radości, że pan do niej tak się przykleił.

- Traci głowę czy nie traci, myślę jednak, że nie jestem dla niej obojętny - skromnie odpowiedział Butkiewicz. - Ostatnio, na ten przykład, powiedziała mi, że jestem dobry.

- No, proszę! Wszystko rozwija się należycie i, dalibóg, nie warto dla ładnych oczu marznąć w tych krzakach, znosić chłód. Wkrótce będzie ją pan całować, a za jakieś trzy, cztery miesiące będzie pan mieć wszystko. Może nawet wcześniej, to tylko zależy od sprytu. Nie później jednak, niż za cztery miesiące.

- To bardzo możliwe - odrzekł Butkiewicz. - Do tego czasu pewnie się z nią ożenię.

Z warg Wolkego uleciał uśmieszek grzesznego anioła.

- Chorąży, pan mówi głupstwa! Cóż to, nie zna pan wiejskich dziewcząt? - I dość udatnie zaczął przedrzeźniać: A dziewczątka-niebożątka! A cóż to oni!.. Puść mnie, mówię ci, puść mnie, a to...

Ostatnie słowa były tak nieprzyzwoite, że Butkiewicz cały poczerwieniał i odłożył flet.

- Bardzo proszę, żeby pan tak nie mówił o świecie, w jakim przebywa moja, być może, przyszła żona!

Wolke z tyłu za nim narysował tylko palcem kółko na czole. Potem cicho westchnął.

- Dobrze już, dobrze! Z czasem pan się opamięta. A teraz ruszajmy!

Tej nocy należało zachowywać się ze szczególną czujnością: od dawna dochodziły słuchy, że jednej z trzech najbliższych nocy będzie przekradać się przez granicę Korcz, najbardziej osławiony księgonośca. Wygadał się z tym, w przystępie gniewu w miasteczkowej karczmie niejaki Jauchim Spisa, chłop ze wsi Pławuciczy. Gniew gniewem, jednak ani sam Spisa, ani inni chłopi więcej na ten temat nie puścili pary z gęby.

Nie lubiono bowiem donosicielstwa, donosicielowi nikt nie ośmieliłby się powiedzieć nawet dzieńdoberka. Dzięki temu zarówno strażnica, jak i komora celna znały wszystkich, co przekraczają granicę, dość dokładnie, ale tylko z pseudonimów, nie domyślając się nawet osób.

Korcz był najbardziej znany. Bardzo możliwe, że już przechodził przez granicę może razy ze trzysta. I, mimo to nikt z celników ani razu nie widział go na oczy. Raz tylko trafiono na ślady postołów. Wnosząc z tych śladów, był to olbrzym. I w dodatku, do jasnej cholery, uzbrojony! Ale ten olbrzym za każdym razem chodził inną ścieżką. Tych zaś było mnóstwo.

Ani sam Wolke, ani Butkiewicz nie wierzyli zbytnio w gadaninę Spisa. Mało to co gadają pijani. Nie znali więc miejsca, kierowali się domysłem.

A jednak wszystko zdarzyło się właśnie tej nocy.

Dozór szedł przez błota. W ciemności ciągle słyszało się trwożne okrzyki kaczek zlatujących się na nocleg. Zachód świecił się bladożółtą wstęgą. Chciało się zasiąść w szałasie przy błotach i polować na kaczki, nie zaś na ludzi, słuchać wystrzałów dubeltówki, miękkiego spadania kaczych ciał w trawy, a w przerwach obserwować, oszukane przez twoją nieruchliwość, latające w koło szałasu kurki wodne.

Na coś takiego nie można jednak było sobie pozwolić.

Przebrali się przez błota, przeszli przez krzaki, znaleźli się w gąszczu, ulokowali się w bliskości ścieżki, którą dziki biegały do wsi na wypas. Przed nimi znajdował się wzgórek, porośnięty przez świerczki, olchy i kruszynę.

...Około północy usłyszeli kroki. Szło ich dwóch, ale jeden z nich szedł tak cicho, że ledwie to wyczuwali, wsłuchując się w niezgrabne poruszanie się drugiego. Ten drugi właściwie również stąpał ostrożnie, ciszej, niż żołnierze, jednak chrzęściły pod nim gałązki.

Nikt tak nie hałasuje w lesie, jak właśnie człowiek.

- Stój, bo strzelam! - krzyknął Wolke, gdy kroki zaczęły się przybliżać.

Tamci zamarli. A jednak - wsłuchując się w kroki jednego z nich - było jasne, że zaczęli uciekać. Kroków drugiego natomiast nie było nawet słychać i żołnierzom się wydawało, że stoi na miejscu. Ogień przeciął ciemność, to strzelał porucznik. Potem rozległy się wystrzały żołnierzy, słychać było szmer spadających, ściętych kulami gałęzi i liści.

W trzasku gałęzi pełznął Butkiewicz, wrywał się w ciemność Wolke.

- Stać! Złapiemy! Chorąży, trzymajcie go! A-a-a, mamy ptaszka!

Żołnierze otoczyli porucznika. Pstryknęły siarniczki, zapalono latarnię.

- Strzelałem w kierunku hałasu - powiedział zdyszany Wolke. - To ten, który hałasował. Czemu stoicie?... Dopędzajcie tego drugiego, dranie!

Ale nie było to możliwe. W ciemnościach trudno było ujrzeć nawet własną dłoń. Tylko jeden raz gdzieś daleko parsknęły gałązki, jak gdyby ktoś się potknął,

W świetle latarni widziało się rozpostartego na ścieżce chłopca, liczącego jakieś siedemnaście lat. Nie było po co go podnosić: kula porucznika przebiła skroń. Upadł na plecy natychmiast, przylegając całym ciałem do pudła z książkami, jakby w pragnieniu, by nie oddać go nikomu.

- Zgasić latarnię! - rozkazał Wolke. - Wystrzelam wszystkich jak psów.

- Oni chyba nawet nie mieli broni - orzekł Butkiewicz. - Przecież to księgonoścy.

- To nieważne!

Dopiero wtedy, gdy odeszli daleko i przebrnęli przez błoto, Wolke stęknął z żalem:

- Nie pomyśleliśmy o tym, że może zabity to krewniak tego drugiego. Trzeba było zostać w zasadzce i czekać. Udać, że poszliśmy i czekać. Tamten powróciłby. To był na pewno Korcz.

Zamilkł na chwilę.

- Ten uciekał, bo myślał, że drugi też ucieka.

- Dosyć! - przeciął Butkiewicz. - Czy pan jest krukiem?

- A niby co? Strzelić w ciemności i tak celnie, ho-ho! A pan co, żałuje tego?

- Taki młody... - powiedział Butkiewicz.

- No, no, no... niech pan przestanie! Oni przyjdą po trupa. Nie zostawią go bez pochówku... Bzdury pan plecie!

Zabitego przewieziono do miasteczka i ułożono na miechowym płótnie w gęstej trawie pod płotem budynku gminy. Zrobiono to naumyślnie, żeby móc zidentyfikować chłopca. Wolke zostawił chorążego w miasteczku, sam zaś udał się z raportem do powiatu.

Butkiewicz był wściekły. Znowu spadł na niego najbardziej przykry obowiązek. Przykro było patrzeć na zabitego: młody, o jasnych, sfalowanych włosach, na jego twarzy jakby zastygł wyraz zdziwienia. Żal mu było chłopaka. Jeśli to nawet był buntownik, czyż należało od razu strzelać?! Lepiej byłoby schwytać go żywego. Ten Wolke to po prostu rakarz! A teraz on tu musi czuwać, choć trupa pilnuje żołnierz. Na jedno to wychodzi.

...Młody, płowowłosy chłopiec leży na płótnie w gęstej trawie.

Nim nadciągnął wieczór, trawę stratowano. Wieść o tym, iż zabito jakiegoś księgarczyka, szybko dotarła do okolicznych wsi. Ludzie przychodzili i odchodzili. Niektórzy zatrzymywali się na dłużej, wpatrywali się w twarz, nad którą zaczęły bzykać muchy. Gdy jednak wójt zapytywał: - Co, poznajesz go? - ludzie opuszczali powieki albo też, patrząc prosto w jego twarz, obojętnie wzruszali ramionami.

- Skąd mogę znać? Nie, nie znam go.

To była prawdziwa zmowa milczenia. Zły na wszystko i na to, że musi jak wrona sterczeć w pobliżu zabitego, Butkiewicz zwrócił się do wójta:

- A czy pan go nie zna? Przecież on na pewno z waszej gminy!

- Skąd mogę znać?! - podobnie jak chłopi, odpowiedział wójt.

Nikt nie zdradzał się z tym, że zna zabitego. Nikt nie zdradził się nawet przypadkowym gestem.

Wśród tych, którzy przychodzili, Butkiewicz zauważył Hanusię. Zbliżyła się zgrabna, niebieskooka, w granatowej z żółtymi kwiatami chustce, milcząco stanęła przed martwym, a potem odeszła.

Pobiegł za nią, spróbował ją zatrzymać i zauważył, że jej oczy są jakieś zimne i obce.

- Strzelacie... - ledwie wykrztusiła.

Chorąży milczał.

- Jak panu nie wstyd, panie Alehu?

- To nie ja, to Wolke - powiedział Butkiewicz, czerwony ze wstydu, jak chłopiec, który chce się usprawiedliwić.

- Wiem o tym, panie... - odrzekła. - Jednak... jak tak można?

Obrzuciła go tym samym obcym spojrzeniem. Stał przed nią zawstydzony, dorosły chłopak. W jego oczach tyle było żalu, że Hanusia opuściła powieki.

- Cóż wy najlepszego robicie? - powiedział nieco innym głosem. - Cóż to wy robicie?!

Dojrzał w jej oczach coś z tego zachwytu, z jakim zawsze na niego patrzyła. Ale jednocześnie w oczach pojawiły się łzy, łzy, jakimi ktoś żegna coś bardzo dla siebie drogiego.

- Nie trzeba, Hanusiu - wciąż jeszcze nienaturalnym głosem przemówił Butkiewicz. - Przecież ja panią kocham...

Milcząco pokręciła głową, odmawiając mu współczucia.

- Nie... nie...

I ruszyła przed siebie, jakby nie stał na jej drodze. Urażony, odstąpił w bok, patrzył w roztargnieniu, jak idzie trawiastą ulicą, jak skręciła za drewniany kościół, jak zupełnie zniknęła z oczu. I wtedy zajęczał ze wstydu i przygnębienia.

A chłopiec wciąż jeszcze leżał w przydeptanej trawie, ludzie przychodzili, oglądali go i odchodzili. I tak przez cały ten dzień.

O przedwieczerzy wrócił z powiatu wściekły Wolke. Na jego wargach nie pojawiał się uśmiech anioła zła. Jego twarz przypominała giermka, który podaje rycerzowi miecz, aby ten dobił rannego wroga.

Rozpinając się, zmywając na gminnym podwórku kurz z twarzy (woda była aż czarna), wycierając się ręcznikiem, mówił urywanym głosem:

- Pojedziemy na strażnicę... Nikt go nie poznał? Coś taaakiego! Dzikusy! Wandale!... Indianie!... Wytępić ich jak psy! To milczą, to tylko obrzucają połajankami!... Żeby ktoś z nich choć łzę uronił... Zwymyślano mnie w powiecie... Major... Ale to nic, zwilżę tylko gardło i na strażnicę!.. Już ja im pokażę! Krwią będą rzygać!

Trochę się uspokoił dopiero przy herbacie. Wysypał na stół książki z łubianego pudła, pił herbatę i patrzył na nie złymi jak u błotniaka oczyma.

- Widzicie ich, tutejszych książek im się zachciewa... Scheisse... A mieszkają razem z cielętami... Zniszczyć ich...

- Cóż, to i mnie także chce pan zniszczyć? - z uśmiechem wtrącił Butkiewicz.

- Pan to co innego. Pan jest człowiekiem kulturalnym... A tamci - to gnój!

Pokręcił głową.

- Ależ i wymyślano im. Opowiadano, że w guberni znowu rozrzucano ulotki. A w nich było, żeby dusić ministrów...

- Tak było napisane?

- No, niezupełnie tak, ale jakoś w tym znaczeniu... Z samej ich guberni przyjechał major żandarmerii. Po rozmowie z naszą purchawką wziął mnie na stronę i powiedział, że jeżeli kontrabanda nadal będzie trwać, szczególnie szkodliwego kontrabandzistę należy wykończyć bez śledztwa i sądu, kraj przecież lesisty, zapadły, kto dojdzie prawdy? Może zginął w strzelaninie? Przecież kontrabandziści chodzą uzbrojeni...

- Ależ to byłby bandytyzm!

- To nie bandytyzm! To walka z przemytnikami. A przemyt jest przemytem - nieważne, co się przemyca: książki, angielskie sukno czy tytoń?!

Żołnierz, który pilnował zabitego, otworzył drzwi i ostrożnie wszedł do pokoju.

- Czego chcesz, Adrianie? - zapytał Wolke.

- Wypadałoby go pochować... Cały dzień leży na słońcu...

- Tfy... Ja tu piję herbatę, a on o czymś takim obrzydliwym!

- To jaki będzie rozkaz?

- Chyba rzeczywiście trzeba będzie oddać tego chłopca... Popowi lub księdzu... Bo ludzie i tak niczego nie powiedzą!

- I to jeszcze chciałem powiedzieć, że tam stoi pewien człowiek - oznajmił żołnierz. - Bardzo prosi, żeby pan wyszedł do niego.

- Niechaj poczeka - powiedział porucznik. - Przecież widzisz, że piję herbatę. Nic mu się nie stanie, temu twojemu człowiekowi...

- On jest stary.

- Tym bardziej...

Butkiewicz wyjrzał przez okno. W bliskości trupa stał człowiek lat około sześćdziesięciu, kościsty, wyglądający na silnego. Zaskakiwał widok jego stóp. Mimo wzrostu poniżej średniego, stopy miał niezwykle duże i wyjątkowo płaskie.

"Jak u poleskiego złodzieja" - pomyślał Butkiewicz.

Człowiek ten stał, trzymając przed sobą duże, pomarszczone ręce, oparte o kostur. Wyblakłe niebieskie oczy wyrażały jak gdyby niezrozumienie sytuacji, spokojnie jednak patrzyły na zabitego.

Jedynie głowę opuścił jakoś zbyt nisko.

Głos Wolkego oderwał Butkiewicza od obserwacji. Porucznik oglądał wysypane na stół książki.

- Kalendarz - powiedział - wskazówki, jak trzeba jeszcze w zimie przygotowywać zapasy lodu na lato. Po polesku. Po co tym dzikusom lodownie? Żeby spać tam po pijanemu? Opowieść o trzech braciach, dziewczynie i jabłuszku... Kulturalna lektura!.. Jeszcze jeden kalendarz, litewski! A tutaj co? Ho! Cierpienia ubogiej wieśniaczki i bogatego lorda! To coś dla pana!.. A oto psałterz... W tutejszej mowie... I modlitewnik, także po tutejszemu...

Poruszył wargami, starając się wymawiać głoski.

- Nie brzmi to po ludzku.

- Czemu? Przecież oni tak właśnie rozmawiają!

- Dlatego to jest niebezpieczne - pouczająco przypomniał Wolke. - Najpierw książki dla nich, a potem znowu, nie daj Boże, dla chochłów...

Naraz jego ręce aż znieruchomiały, pojawiła się w nich tandetna książeczka w ciemnej okładce.

- Oho! Opowiadania w białoruskiej mowie... Od razu śmierdzi buntem... Ot, macie niby to książeczki do nabożeństwa... Najpierw modlitewniki, a potem o carskiej rodzinie panującej...

- O czym tam piszą?

- Oto opowiadanie: Czy dobrze zrobiliśmy, porzucając unię? Widzicie ich, jeszcze rozmyślają, mużyckie głowy! Nie tacy o tym zadecydowali, a oni jeszcze tutaj stawiają pytania... "Czy dobrze?"... "Czy dobrze?"

Oglądał książeczkę i cmokał wargami. Za oknem zaś wciąż jeszcze stał nad trupem ów stary człowiek o pochylonej, siwej jak dmuchawiec głowie.

Wreszcie Wolke wyjrzał, żeby go zobaczyć. Z iskierką w przebiegłych oczach jak u chłopca, który ma zamiar zwagarować, powiedział do chorążego:

- Jestem zmęczony, Butkiewicz! A pan przez cały dzień wypoczywał tu sobie. Niech pan z nim porozmawia, dobrze? A ja pójdę, trochę sobie odsapnę, poleżę na sianie.

Coś wywołało w chorążym zgodę, mimo iż pamiętał, że Wolke zawsze nieprzyjemne sprawy spychał na niego. Tak było i teraz.

...Człowiek stał przed Butkiewiczem i patrzał mu prosto w oczy.

- Czego chcecie?

- Oddajcie mi zabitego.

- Po co?

- Nie wolno człowiekowi być bez ziemi... Jego dusza cierpi...

- Kim pan jest dla niego?

Stary utkwił wzrok w oficerze.

- To mój syn.

- A kim pan jest?

- Przezywają mnie Korcz.

Butkiewicz aż cofnął głowę do tyłu.

- Nie ma czemu się dziwić, panie. Jestem Korcz... Stary Korcz. Z tego mieliśmy chleb, panie. Ja, mój ojciec. Nosiliśmy książki, bo to był nasz chleb.

Oczy starego były suche.

- Wiedziałem, że robię się stary. To postanowiłem syna nauczyć swojego rzemiosła. Uczyłem... I, ot! Nie zdążyłem nauczyć...

- A jeżeli ja powiem, kim pan jest?

- Pan, panoczku, tego nie zrobisz. Nie takie masz pan oczy.

- A jakie wy macie oczy? Taki młody, a zginął przez wasz upór! Mówiono wam przecie, że nie wolno.

- Chłopom niczego nie wolno. Nawet jeść nie wolno.

Butkiewicz spuścił oczy.

- Jak się nazywacie?

- Kiryła Turawiec. Prawie jak święty Cyryl z Turowa... Tylko że tamtego to chwalono za książki!

Butkiewicz poczuł się tak, jak gdyby go ktoś uderzył. Chciałby zapaść się pod ziemię.

- To co wy teraz będziecie robić, Turawiec?

- Znowu wszystko spada na mnie...

- To teraz niebezpieczne. Będziemy strzelać!

Księgonośca pochylił się pokornie.

- Pan, panoczku, obwinia mnie o śmierć syna. Co robić, kiedy to nasz kawałek chleba. Sosna też mogła go przywalić. Widzi sam Bóg, jak mi ciężko.

Zamilkł.

- Ale teraz znowu na mnie kolej. A strzały? Wszystko jest w ręku Boga.

- Czy wy, Turawiec, chociaż wiecie, co nosicie?

- Handlarze pokazują mi książki. Mówią ich nazwy. Patrzę i staram się pamiętać. Pamięć mam dobrą. Zawsze poznaję książki, które przenoszę.

- To ty nie umiesz nawet...

- Nie, panoczku...

Butkiewicz teraz dostrzegł, że twarz księgonoścy się odmieniła, pojawiła się na niej jakby czułość.

- Syn to umiał czytać... Mnie Pan Bóg nie dał tej mądrości. Ale ja książki bardzo lubię.

Stary jakby urósł. Mówił teraz w tonie pouczającym, czuło się w nim coś wielkiego, przypominał proroków, bo przecież i wśród nich byli niepiśmienni.

- W książkach nie ma grzechu. Pismo święte to też książka. Myśli sobie człowiek: "Nie ma języka, ale mówi!" To książka. "Wiedza to światło, niewiedza to ciemność", prawda? To czemu nas łapiecie? Tak ładnie wyglądają książki, mają grzbiety, są równo obcięte, białe kartki, a na nich czarne rządki...

Przezwyciężając się, Butkiewicz powiedział:

- Ale po co wy to nosicie? Przecież dobrze wiecie, że to zabronione. Czy to mało dla was słowiańskich modlitewników?!

- Bo oni chcą jeszcze te modlitwy rozumieć - odrzekł stary. - W modlitewnikach wszystko jest zrozumiałe, ale pop śpiewa, jakby miał gorący kartofel w gębie: "I suszczym wa grabiech". Jedna taka babina to myślała: "I suchi wierabiej..." A gdyby spojrzała do modlitewnika - to zobaczyłaby, że nie "suchy wróbel", ale "i tym, co teraz leżą w trumnie... w trumnie..."

Urwał, zacisnął wargi.

Widząc przed sobą tę siwą głowę, Butkiewicz poczuł, że nie wolno mu tym razem, po raz pierwszy w życiu, przestrzegać rozkazu, powiedział:

- To zabierajcie syna, Turawiec. Tylko o jedno was proszę, to moja ostatnia prośba, zajmijcie się czym innym. Nikomu nic nie powiem, ale zajmijcie się czym innym. Mogą was zabić z zasadzki, albo też po prostu rozstrzelać. Przełożeni się wściekają... Obiecujecie, co?

Stary milczał.

-- To już sobie idźcie... - po chwili zdesperowany odezwał się Butkiewicz. - Ruszajcie z Bogiem...

...Turawca spotkano dopiero po upływie jakichś trzech tygodni od tych wydarzeń. Stary, może po raz pierwszy w życiu, zaniedbał ostrożności. A może i nie zaniedbał? Może po prostu zmęczyło go to dźwiganie ciężkiego pudła przez głusze i zarośla?

Tak czy inaczej, szedł widoczny, przez rzadkie i niskie krzaki, rosnące nad urwiskiem. Gliniastym i kamienistym, wysokim urwiskiem nad rzeką.

Szedł, nie zważając na to, co się dzieje dokoła. Ciężko stąpały jego olbrzymie, płaskie stopy. Na plecach dźwigał wielkie pudło, przymocowane dwoma rzemieniami.

...Pozwolono mu podejść zupełnie blisko. Potem Wolke wychynął z zarośli.

- Poddaj się, Korcz! - zawołał. - Nachodziłeś się...

Stary księgonośca podniósł wzrok, w którym nie było strachu, cofnął się o kilka kroków od oficera, jakby to tylko nogi ponaglały go do ucieczki. Ale zatrzymał się - może i dlatego, że nie było dokąd uciekać, bo za plecami miał urwisko, a może po prostu wszystko stało się dla niego obojętne?

- Nachodziłem się... - przyznał. - Twoja prawda. Dokąd teraz?

- To już moja sprawa... - przerwał Wolke. - Może do więzienia? A może rozprawimy się z tobą tu na miejscu? Dosyć napsułeś nam krwi, bydlaku!

- Nie pójdę ja do turmy - spokojnie oświadczył księgonośca. - I kuli twojej też nie trzeba, zatrzymaj ją dla siebie.

Wolke z żołnierzami ruszył ku niemu, ale on postąpił kilka kroków, jakby chciał wziąć rozbieg, i zatrzymał się nad samym urwiskiem. Nie usłuchały go nogi.

Wtedy, jakby zmuszając się do tego, powiedział:

- No!

Jeszcze jego stopy trzymały się ziemi, ale ciało przechylało się...

Potem chybotnęło w dół.

Uderzył się o kamień na brzegu stromizny. Pękły widocznie rzemienie, gdyż potem ciało i pudło jakby spadały na siebie.

Łubiane pudło się rozpękło.

Człowiek leżał znieruchomiały na przybrzeżnym żwirze, książki zaś jeszcze spadały na ziemię. Jak ciężkie kaczki turlały się po kamieniach, jak gołębie leciały w powietrzu.

Liczne zaś płynęły jak łabędzie po wodzie.

...Ciało starego zabrali widocznie jacyś krewni. W każdym bądź razie, gdy młodszy oficer usłyszał o wypadku, na miejscu tragicznego wydarzenia, trupa już nie było.

...Po upływie tygodnia Butkiewicz dowiedział się od miasteczkowych kobiet, gdzie mieszka Hanusia, poszedł do wsi Pławuciczy i odnalazł jej chatę. Dziewczyna bowiem nigdzie się nie pokazywała, on zaś tęsknił do niej. Jak z tego można wywnioskować, ta niby romantyczna przygoda stała się czymś bardzo skomplikowanym i trudnym.

Pan chorąży zbliżył się do chałupy, ubogiej i beznadziejnie szarej ze starości. Porośnięta trawą ścieżka prowadziła do ganku.

Nacisnął klamkę, ale w sieni nie było nikogo. Może nawet nikt nie usłyszał jego kroków.

Otworzył drzwi do izby i ujrzał ją przy dziwnym zajęciu. Dziewczyna siedziała na podłodze, była boso i bez chustki. Widział fale jej jasnych włosów. Siedziała i przymocowywała rzemienie do pudła.

- Hanusia! - tylko tyle zdołał powiedzieć.

Uniosła wzrok. Ujrzał w nim jedynie zimną pogardę. Nawet gniewu nie było w tych oczach.

Spróbował zbliżyć się do niej.

- Odejdź - powiedziała. - Odejdź i spójrz na piec.

Na piecu Butkiewicz zobaczył dwoje dzieci - chłopczyka, może sześcioletniego i dziewczynkę, może czteroletnią.

- Sierotki - powiedziała Hanusia. - Zupełne sieroty... Żęby je wychować, trzeba... Co z was za ludzie?!

- Przecież o niczym nie wiedziałem...

- On o niczym nie wiedział - rzekła z goryczą. - To teraz możesz wiedzieć: i tatko... i brat... to moi... Tobie się wydawało, że jeżeli nie płakałam, to nie moi... Tego jeszcze nie stawało, żeby przed wami płakać! Ludzie wiedzą o wszystkim.

Zręcznie zarzuciła pudło na barki.

- Nie będą sierotami... Ja będę ich hodować...

Wargi jej drżały.

- Precz stąd! Żeby tu śladu po tobie nie zostało! - Gorzko się uśmiechnęła: - Myślałam o tobie, ale prędko się rozmyśliłam. Dzięki Bogu i za to. Idź, wracaj do swoich zajęć!

...To był dla Butkiewicza straszny wieczór. Nie wiedząc, co począć ze sobą, jak pozbyć się natrętnych myśli, wziął do ręki książeczkę Opowiadania w białoruskiej mowie i zaczął ją wertować. Czekało na niego jeszcze jedno straszne przeżycie.

Czytał może godzinę, potem wszedł do pokoju porucznika, który siedział na krześle paląc i nudząc się szczególnie. Butkiewicz podał mu książeczkę i zapytał:

- Cóż? "Czy dobrze zrobiliśmy, porzucając unię?"

- Pan, co? - zapytał spokojnie Wolke. - Pan najadł się blekotu?

- Tu się udowadnia, że dobrze... tu się udowadnia, że dobrze... Nie spojrzeliśmy nawet na ostatnią stronicę, na napis: "Dozwolone cenzuroju"...

- To co z tego? - zapytał Wolke, nic nie rozumiejąc.

- A właśnie to, że to nasza, proszę mi wybaczyć, że to wasza książka, która przypadkiem trafiła za granicę i wróciła z powrotem w tym pudle.

- To niemożliwe! - zawołał Wolke. - One są zakazane.

- Ale ta jest dozwolona. Od dawna. Dzięki podłości. Za to, że staje w obronie waszego, zabitego przez uczciwych ludzi, wyrodka!

I dodał ze zdecydowaniem:

- Jutro podaję się do dymisji, panie Wolke. I pan mnie poprze. Jeśli nawet stanę przed sądem, jeszcze teraz opuszczę strażnicę. Jeżeli wojsko zajmuje się tym, że poluje na ludzi i zabija ich za modlitewniki, to ja takie wojsko mam w...

- Butkiewicz, pan chyba zwariował?

- Po prostu przeczytałem jedną z tych buntowniczych książeczek - ze smutną ulgą oświadczył Butkiewicz. - Dobrze zrobili, że przemycili ją przez granicę... Trzeba spróbować, muszę pozyskać pewną tutejszą... kobietę. Mam nadzieję, że nie jest jeszcze za późno.

 



Пераклад: Jan Huszcza
Крыніца: Uładzimir Karatkiewicz. Błękit i złoto dnia. Łódź, Wydawnictwo Łódzkie, 1976.