epub

Uładzimir Karatkievič

W szałasie

Michał ledwie zdążył dobiec do szałasu, gdy niebo rozpękło się na pół, zaś w tej rozpadlinie zalśniło tak oślepiające światło, że chciało się upaść na ziemię. Jednocześnie z tego światła wyrwał się suchy trzask, jak gdyby nad głową ktoś złamał olbrzymie drzewo.

Chłopak rzucił się do czarnego otworu, o coś się potknął, wreszcie usiadł na słomie.

- O, do licha! - splunął.

Błyskawice przebiegały przez niebo tak często, że można było dokładnie rozejrzeć się po szałasie: wyścielone słomą łóżko, zydelek, koszyk z ziemniakami, stojący na podłodze kociołek, wiązka cebuli, wiszący przy wejściu waciak.

Wartownik może ruszył na obchód, a może siedział gdzie indziej.

Gdy czarny mrok znowu rozbłysnął światłem, Michał wysunął głowę i zobaczył w pobliżu coś na kształt małej stodółki: na ścianach z żerdzi słomiana czapa strzechy.

"Pewnie, żeby jabłka było gdzie jesienią zsypywać..." - pomyślał Michał.

Natychmiast usłyszał daleki, zdecydowany, narastający szelest deszczu. W błyskawicy ujrzał ruchomą, idącą od strony pobliskiego lasu, wszechogarniającą, srebrzystą ścianę.

Wściekał się!

"Ot, i doszedłem do stacji! A namawiali, żebym przenocował! I mieli rację, przecież zrobiłem ponad dwadzieścia wiorst. No, ale do stacji zostawało zaledwie pięć. A teraz bracie, nocuj nie u powinowatych, ale w tym jakimś szałasie!"

Deszcz miał widać zamiar padać przez całą noc. Cichuteńko rozmawiała z nim słoma. Słyszał nad samą głową powolne bulgotanie a w nim szelest grochowin.

Do szałasu wrywał się wiatr tak świeży, że człowiek czuł się jak nowo narodzony.

Słoma wciąż gaworzyła z deszczem.

A jednak to tylko tak się zdawało: to pewnie dobiegała rozmowa z owej stodółki. Sądząc z głosów, mogły rozmawiać dwie kobiety: jeden należał do młodej, drugi do znacznie starszej.

Nie interesowało to Michała. Niech się tam dzielą swoimi sekretami! Przecież i tak nie zobaczy ich, na zawsze będą dla niego tylko cichymi głosami, które odezwały się w ciemnościach i w nich także się rozpłyną.

- Powiedz, ciotuniu, co ja mam robić? Ja tak go kocham...

- A on i patrzeć na ciebie nie chce! Wczoraj znowu chuliganił! Trzech chłopców pobił!

- To oni zawinili. Zaczepiali jego kolegę, słabowitego chłopaka.

- Nie ma co - w głosie starszej było mniej surowości - udany młodzieniec, wdał się w ojca, ale...

- ...Ale twoja, ciotuniu, prawda: nie chce on nawet patrzeć na mnie! O, jak mi ciężko, kiedy widzę jego oczy, natrętne, niebieskie, zuchwałe! Czub jak ze słomy, tylko trochę więcej rdzawy. I zawsze się śmieje! Jak on ładnie się śmieje!

Michał zdjął marynarkę, położył się na wznak i zapalił. Młoda ciągnęła dalej.

- Nigdy przedtem o nim nie myślałam, ale teraz nie mogę zejść mu z drogi. Chcę żyć dla niego... Kiedyś przypadkowo wziął mnie w ramiona, ot, tak dla żartu...

- Uważaj, dziewczyno - powiedziała niemłoda - w taki sposób nasz babski rodzaj i marnieje...

- Dla niego gotowam na wszystko, ale on jak wiatr...

Michał cicho powtórzył jej ostatnie słowa... Znowu czyjaś nieudana miłość, ale co mu do tego?!

"Oto ściekają krople - zastanawiał się - i ja też jestem podobną kroplą. Ściekają, tworząc krynice, rzekę, morze. I wszystko im jedno, co tworzą. Ale mnie jest potrzebna tylko taka kropla wyjątkowa, z którą razem wynurzyliśmy się z głębiny."

Głosy jakby ucichły, może dlatego, że zerwał się wiatr, który rozwiewał deszcz na różne strony. Robiło się zimno.

Wtedy zaś, jakieś półtora miesiąca temu, był taki ciepły dzień! I był Kijów z jego gmachami, kolumnami, złotymi kopułami, zdawało się, że odpływał dokądś obłokiem na spotkanie słońca i ciepła.

Kasztany rozwinęły zielone żagle. Na skraju miasta ścieżki wiodły od chaty do chaty, na cegłach gotowano obiad, wzdymały się jak sieci rozwieszone na sznurach koszule, słyszało się zgiełkliwe rozmowy.

Wiatr pędził przez zaułki puch topolowy, który słał się na ziemi puchową kołdrą. Chłopcy ciskali w ten puch zapalone zapałki, wybuchał niby proch, ale natychmiast pojawiał się nowy puch.

Był w Kijowie na wycieczce i przypadkiem zawędrował przed klasztor, gdzie włoskie orzechy ocierały twarze przechodniów palczastymi liśćmi. W zieleni ukrywała się maleńka cerkiew Zbawiciela. Michał oglądał jej pasiaste ściany z wąziutkich cegiełek, grubo spojonych, wszedł do środka, po schodach zawędrował do podziemia. Świątynia nie oparła się brzemieniu lat i, jak Świętogór, aż po kolana zapadła się w ziemię.

W samej świątyni było pusto i zimno, jak w jakiej krypcie. Do okienek zaglądały ciepłe, nasycone słońcem liście. Za nimi panowało południe, spiekota, słyszało się leniwe pianie kogutów...

Było tak cicho, że Michałowi nie chciało się ruszyć z miejsca, zatrzymał się przed brzydkim grobowcem Jurija Dołgorukowa i pomyślał, że księciu się nie udało: brzydki sarkofag, brzydka na nim postać, jakby straszydło dla dzieci: - Czekajcie, wstanie ze skrzyni dziadźka i już on wam pokaże!

Och, byłoby lepiej, żeby Moskwę założył nie Dołgoruki, ale kto inny! Wtedy nie byłoby tego brzydkiego sarkofagu!

Tutaj to właśnie zaczęły się wszystkie nieszczęścia Michała.

W pobliżu stali trzej chłopcy i dziewczyna. Dziewczyna miała silne, rzekłbyś chłopięce nogi i ręce takie, jak gdyby zawsze bawiła się w palanta: zręczne, szybkie, zgrabne. Głowę miała tak osadzoną, że włosy zawsze spływały do tyłu. Twarz o szczerym, niemal dziecięcym wyrazie, jakże jednocześnie mądra! Oczy zaś? Ach, co za oczy!

Dziwiło więc Michała, że stojący z nią chłopcy byli jacyś niezdarni, mieli brud za paznokciami. Patrzyli na nią bez jakiegokolwiek szacunku, nazywali ją po prostu Mariaszą.

Co zaś do niego, ledwie ją ujrzał i już przepadł.

Mariasza lekko trąciła jednego z chłopców dłonią w czoło.

- Ach ty, Lowaczka, byłeś jak z garbem na plecach. Trzeba było koniecznie szukać dalej!

- A nawet gdybyśmy znaleźli szkielet, to co z tego? - usprawiedliwiał się. - Jak byśmy się dowiedzieli?

- "Jarosław był kulejący..." - basem wtrącił drugi młodzieniec w okularach.

- I jeszcze miał białą plamę na czaszce - żywo podchwyciła dziewczyna. - Ślad po cięciu mieczem. - Jakoś to stwierdzilibyśmy!

Michał nie wytrzymał. Strach było nawet pomyśleć, że po chwili dziewczyna może zniknąć. Więc zbliżył się i głuchym, nienaturalnym głosem zapytał:

- Proszę mi wybaczyć, ale nie jest chyba dokładnie wiadomo, gdzie został pochowany kniaź?

- To co z tego?! - ożywiła się dziewczyna. - A może pan wie?

Michał miał taki wygląd, jak gdyby przed chwilą połknął kość.

- Skądże, ja jestem tylko trochę znawcą myśliwstwa.

- A my jesteśmy archeologami - uśmiechnęła się - pracujemy tutaj wspólnie z Ukraińcami.

- To bardzo ciekawa praca...

- A pańska?

- Także, ale wasza jest szczególna: poszukiwanie skarbów, wykopalisk...

Wszyscy parsknęli śmiechem. Tylko ona uważnie spoglądała na niego.

- Nie zawsze... Czy pan nigdy nie widział wykopalisk?

- Nie widziałem, ale chętnie zobaczyłbym.

- Chłopaki, zabierzmy go ze sobą? Chce pan?

- Bardzo.

- To jedźmy! Na Boryczowym Uzwozie wyryto rów, w którym natrafiono na ciekawe rzeczy. Na nas tam zresztą czekają!

- Taki upał! - jęknął nazwany Lowaczką. - Chcę piwa! Jeszcze i tak zdążymy!

- Lwie Piotrowiczu - dziewczyna splotła ręce na plecach, cienkie ręce ze złocistym puszkiem w okolicy łokci - jestem pewna, że pan nigdy nie zostanie akademikiem. Nie tylko akademikiem, ale nawet zwykłym człowiekiem. Nasz nowy znajomy pragnie wzbogacić swoją wiedzę, pan zaś... Fe, jaki niegościnny!

Pojechali. Widocznie Mariasza przewodziła grupce.

W tramwaju Michał siedział tuż przy niej i na jej żądanie opowiedział, kim jest, na jak długo przyjechał (na dwa, niestety, dni), i jak się poluje na lisy w norach przy udziale jamników.

Wiatr igrał jej włosami, przypadał do twarzy wszystkich, swawolił z kasztanowym listowiem, ciskał na ręce dziewczyny złociste plamy.

W taki oto sposób, zupełnie nieoczekiwanie, Michał od sarkofagu trafił na roboty wykopaliskowe.

O, kniaziu, coś ty ze mną zrobił?!

Nad wykopaliskami unosił się kurz, było duszno, wszyscy pracowali w slipach, Michała również zmuszono do tego, by się rozebrał.

Bruk na wysokości twarzy lśnił tak bardzo, że aż bolały oczy. To jakby nad głowami płynął niby dziwny statek błękitny, biały i złoty sobór Andrejewski.

Michał jednak więcej patrzył na dziewczynę, która rylcem i igłą oczyszczała z ziemi jakiś przedmiot.

Tu wszyscy podobali się Michałowi. Nawet ów grubas, widocznie jakaś znakomitość, który poklepywał Michała po ramieniu.

Świetni ludzie, ci archeolodzy!

Nagle jego oczy spotkały się z błękitno-zimnymi oczami.

- Są takie, Michale, znaleziska, o których nikt nie potrafi nic powiedzieć. Wiele dałabym na przykład za to, żeby mi ktoś powiedział, co to takiego.

Lowaczka w papierowym kasku, pochylony nad rowem jak jaki Bonaparte, złośliwie powiedział:

- Mariaszka, zapomniałaś o swojej obietnicy!

I wszyscy jednogłośnie:

- Obietnica... obietnica...

- A cóż - odparła z powagą - naprawdę pocałowałabym tego, kto by mi to wyjaśnił...

- Nie licz na to, kochanieńka - z udanym żalem westchnął Lowaczka - jeśli będziesz czekać na te wyjaśnienia, to i umrzesz niepocałowana!

- Proszę mi to pokazać! - rzekł Michał, wyciągając rękę.

Jego palce, gdy brał przedmiot, zetknęły się z palcami Mariaszki, odczuł to tak, jakby jakaś zadra miękko dostała się do jego serca, budząc jednak wzruszenie.

Trzymał maleńki przedmiot z rogu: krążek podzielony prostopadle do płaszczyzny na kwadraty. Znajdowały się w nich małe otworki, prześwidrowane w miejscach zetknięcia się płaszczyzny z prostopadłością.

Michał przykucnął i zmarszczył czoło. Patrzono na niego przeważnie z ironicznym uśmieszkiem.

- Daj temu, Misza, spokój, przyda ci się jeszcze głowa do tego, żeby określić miejsce, gdzie umierają słonie.

W koło widział białe zęby rozwarte w uśmiechu, poza tym panowała cisza.

- Już wiem!

Ktoś wydał okrzyk zdziwienia.

- A więc co to jest? - cała wychylona do przodu pytała Maria.

- Nie znacie wy życia, archeologowie - złośliwie powiedział Michał. - Gdybyście je znali, nie musielibyście się zastanawiać, od jakiej to beczki sączek.

- Nie wygłupiaj się - powiedziała - dla nas to poważna sprawa.

- Przecież mówię: sączek! A właściwie zabawka dla dzieci. Do dzisiaj widuje się takie w zapadłych wsiach poleskich. Robi się trzy butelki z dyni, w jednej dziurkę okrągłą, w drugiej - kwadratową, w trzeciej - na kształt krzyża. I dla wszystkich trzeba zrobić jeden sączek, żeby przez niego można było napić się ze wszystkich butelek. Temu właśnie służy ten stożkowaty przedmiot.

- Niech ci będzie - powiedział Lowaczka - mogę dopatrzeć się kwadratu, mogę ujrzeć koło, ale gdzie tu krzyż? Czegoś nie mogę zrozumieć.

- Daj spokój, Lowa, głowa ci się jeszcze przyda, kiedy zostaniesz członkiem akademii - przygadał Michał. I odwrócił przedmiot w taki sposób, że były widoczne tylko boki płaszczyzn.

- Oto masz ci i krzyż. I otwór, przez który można się napić.

- A do jasnej... czemuż to nie potrafiłem się domyśleć! - Lowa podrapał się w głowę.

- Poleskie dzieci domyśliłyby się. W starodawnym Kijowie także widocznie się domyślano.

- Dwa do zera! - ktoś głośno się zaśmiał.

Lowa zwiesił głowę.

- Dosyć tego, chłopaki! Dosyć tego, Michał! Nie bije się leżącego!

Rozległ się powszechny śmiech, ona zaś wpatrywała się w Michała oczami pełnymi zdziwienia.

- Gdyby pan wiedział, Michale, jakie to dla nas ważne!

- Głupstwo, po prostu wsie poleskie dotąd nie wydały ani jednego archeologa.

- Jak się pan nazywa?

- Darski.

- Cóż - powiedziała - zabawka Darskiego, to brzmi wcale dobrze. - I dodała - Znaleźliśmy dwie łupkowe przęślice, koraliki - "cytrynki" i jedną "zabawkę Darskiego"! Zuch z pana, Michale! Bóg nam pana zesłał!

Lowaczka wyzywająco stał na brzegu rowu, wsparty o łopatę. Usta rozwarł szeroko, w jego oczach czaiła się chytrość.

- Ty lepiej nie zawracaj nam tu głowy, ale spełnij obietnicę!

- Tak jest! - podchwycił chłopak w okularach.

- Obietnica, obietnica! - zawołali wszyscy.

Znowu zalśniły jego zęby.

Więc on skierował wzrok na dziewczynę, która teraz stała spłoszona.

- Wydaje mi się, że Marii Juriewny nie trzeba do niczego przymuszać - powiedział. - I nie należy chwytać ją za słówka. Ona sama pocałuje tego, kogo zechce i kiedy zechce. A będzie to świetny gość. Marnego to już ona sobie na pewno nie wybierze.

- Brawo! - zawołał grubas. W spodenkach i w kraciastej kowbojce, opalony od stóp do głów, wyglądał jak jaki Afrykańczyk.

- Brawo! - powtórzył. - W czasach zupełnego zaniku rycerskości miło jest coś takiego usłyszeć. Pochwalam to, młody człowieku.

Tak się stało, że Michał nigdzie dalej nie pojechał. Ani po dwóch dniach, ani po tygodniu. Opuścił swoją wycieczkę i został z tymi ludźmi, wzajem zaczęli obdarzać siebie sympatią, był przecież chłopcem towarzyskim i bezpośrednim...

Michał przewrócił się na drugi bok, rękami ścisnął skronie. "Boże, mój Boże!" - zajęczał.

Deszcz wciąż szumiał nad słomianą strzechą. Wiatr przynosił zapach obmytej zieleni, gorzką woń mięt i ostry zapach piołunu.

Ten deszcz... Padał także wtedy, gdy we dwoje chodzili po parku nad brzegiem Dniepru.

Szerokie stopnie, wiodące do cesarskiego pałacu, białobłękitne ściany, mokre drzewa, strugi z fontanny, światła latarń.

Deszcz wciąż się wzmagał. Ledwie zdążyli ukryć się przed nim w muszli koncertowej. Słaby odblask padał ria podłogę, lśniły rzędy pustych ławek. A wiatr, podobny do obecnego, nawiewał zapachu młodych klonów.

- Zimno mi...

Narzucił na jej plecy swoją marynarkę. Zsuwała się z nich, więc podtrzymywał ręką, odczuwając pod dłonią gładziznę jej pleców. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie dla samego siebie, przygarnął ją do siebie.

Michał widział kiedyś dziką kozę, która wpadła w pułapkę. Oczy jej były takie, jak teraz u tej dziewczyny. Była w nich prośba, żeby jej nie ruszać, żeby ją puścić wolno. Uległ, puścił...

Potem zaczęli się wygłupiać, odgrywać przed pustymi ławkami, przed całym mokrym parkiem scenę z jakiejś tragedii.

- O, pani! - grobowym głosem jęczał Michał - weź ten miecz i przebij nim moją pierś. Klnę się na swoją siwą brodę i na wszystką wódkę w sklepach, że pani jest moją światłością...

- A ja w to nie wierzę - śmiejąc się, dostosowywała się do niego - polescy rycerze mają w swoich oczach chytrość uwodzicieli i ich przewrotność, w ich słowach kryje się słodkie kłamstwo. Oni, oszukują czarując. A potem ufne dziewice porywają i sprzedają tureckim sułtanom.

- Protestuję, to już wierutne kłamstwo! - nie wytrzymał Michał. - My jesteśmy tacy ludzie, że nam psy chleb sprzed nosa zabierają. Nas samych można Turkom sprzedać.

Śmiali się. Deszcz tymczasem przestał padać, tylko o żwir uderzały bujne krople z drzew.

Wrócili do parku, zaś w pobliżu stadionu dziewczyna zupełnie przypadkiem potrąciła ramieniem jego ramię. Pułapka znowu się zatrzasnęła. Objął ją i pocałował w same usta.

- Jednak przypomniałeś sobie moje obiecanki - szepnęła. - Jesteś pamiętliwy!

To były dni: praca z tymi, którzy uważali go już za swego, nieco zazdrosne spojrzenia grubasa, żarty Lowaczki, plaża nad Dnieprem, siatkówka. I ona - zaróżowiona wysiłkiem, z wzniesionymi do góry rękami, by odbić piłkę, to dla odmiany cicha i łagodna, z odblaskiem nocnych latarni w oczach...

Jedną z nocy spędzili na wodzie. Po prostu wybrali się na wycieczkę nocnym statkiem.

Z brzegu dolatywał ostry głos derkacza, który jak gdyby uczył się u świerszcza, czuło się zapach nagrzanych za dnia wodorostów, pałki wodnej. Kiedy statek przybliżył się do brzegu, słyszeli uderzenia fal, smętne i przedsenne głosy nocnych ptaków. Gdzieś na wprost, daleko przed nimi płonęła nisko sina gwiazdka. Stojąc na dziobie statku odnosili wrażenie, że płyną wprost ku niej.

- Nie wiem, co ty masz w sercu, ale moje pełne jest ciebie. Niczego więcej mi nie trzeba. Jest ta ziemia, są odpoczywające mięśnie, gwiazdka i ty.

Już wiedzieli, że stali się dla siebie czymś najważniejszym.

- Długo będziesz mnie kochać? - pytała, tuląc się do niego.

- Nie wiem...

- Dlaczego?

Przez jakiś czas milczał, potem powiedział pół żartem, pół serio:

- Nikt nie zna godziny swojej śmierci. Dlatego nie mogę ci powiedzieć, jak długo będę ciebie kochał...

Płynęli szlakiem, wiodącym ku sinej gwiazdce.

Potem zaczęło się świtanie. Spoza piasków i lewobrzeżnych łóz wypływało słońce. Fale były zielonobłękitne, ich grzbiety przez chwilę stały się jak gdyby nasycone trwożną czerwienią, a potem pomarańczowym ogniem. Miało się wrażenie, że właśnie z nich wynurzy się ktoś piękny, łagodnie-mądry, przynoszący na ziemię wieczyste ciepło i radość.

- Wyłoniona z piany... - cicho szepnął Michał, ona zaś go zrozumiała.

Ach, ten przeklęty deszcz! Jak mogło się zdarzyć, że on, Michał, musi właśnie sam siedzieć w tym szałasie?! Jak można zapomnieć o tamtej nocnej rozmowie na skwerze przed Złotą Bramą?

- Michale, sam powinieneś zrozumieć, że ja nie mogę z tobą pojechać - powiedziała żałośnie, jej plecy dygotały.

- Ale ja przecież ciebie kocham!

- Ja kocham bardziej. I nie jadę nie dlatego, że mieszkasz w głuszy. Pojechałabym z tobą nawet na pustynię. Ale ja tutaj mam swoją pracę. W puszczach nie organizuje się prac wykopaliskowych, chyba, że przypadkiem... Oboje z tobą jesteśmy Cyganami, jednak innymi drogami musimy wędrować. I chyba one się nie zbiegną. Odpędzałam od siebie precz te myśli, pocieczałam się, że jeszcze po dwóch latach pracy masz dużo urlopu. Oto czterdzieści dni... Trzydzieści... Siedem... Teraz nie ma czego ukrywać, zostały tylko trzy...

Olbrzymi rudy kot przechodził przez alejkę, zamoczył łapy i teraz otrząsał krople ze swoich glansowanych pięt. Patrząc na kota, Michał powiedział:

- Czemu nasze drogi nie mogą się zejść?

- Przystań do nas. Przecież ciebie ta praca zainteresowała. Na początku będziesz robotnikiem, potem brygadzistą... Zaocznie ukończysz instytut, masz zaledwie dwadzieścia trzy lata!

- A ty już jesteś po instytucie, na praktyce! Zawsze mam być twoim podwładnym? - Przypomniało mu się, że nawet jej zarobki będą większe, ale głośno powiedział tylko to: - Będzie mi jakoś głupio!

- Och, jaki z ciebie konserwatysta! Nie pleć bzdur, przecież jesteśmy współczesnymi ludźmi...

- Tak na prawdę, to ty mnie nie kochasz...

- Michałku, mój drogi! Polubiłam wybrany przez siebie zawód, umarłabym bez niego... Zapach ziemi... Słońce, stare kamienie o barwie oliwek. Znaleziska. Ból w krzyżach. I stała nadzieja, że oto może coś wykopiesz, dotrzesz do jakiegoś sklepienia, a spod niego wyleci pieśń - dawna, zapomniana już na ziemi.

Patrzyła na oszlifowane przez stulecia kamienie Złotej Bramy, na wywieszki restauracji i kiosku z lodami za nią, ale jemu zdawało się, że błądzi wzrokiem gdzieś daleko w stepach, gdzie widzi szybkie cienie jeźdźców połowieckich.

- Ja także kocham swoją pracę. Mnie także uczono, ponoszono koszta.

- Mniej ją lubisz, niż ci się wydaje, skoro wspomniałeś o pieniądzach. Przecież nie będziesz tu się bawić, wszystko odrobisz...

- Nie mogę. Ciągnie mnie do niej...

- Zostanie jako twoje hobby, będziesz pisywał książki, przyrodnik wszędzie jest potrzebny. Zapoznasz się z fauną Azji, Krymu, pustyń i gór, a nie tylko Białorusi. Ostatnie zaś swoje lata spędzisz tam, gdzie będziesz chciał, na przykład w okolicach Berezyny. Napiszesz olbrzymią księgę o swoich podróżach. No, zastanów się, bo ja nie mogę inaczej!

Deszcz! U wejścia do szałasu jak gdyby firanka z kropel.

Czemu na to nie przystał? Słusznie postąpił; to on jest mężczyzną, a ona widocznie niezbyt go kochała, jeżeli nie zechciała z nim wyjechać.

Przypomina jednak rozpaczliwie załamane ręce, spłoszone oczy i głos:

- Michale, mój drogi! Jednego tylko już chcę, żebyś przynajmniej jako moje dziecko, mój syn, był razem ze mną. Żeby ono było do ciebie podobne... Żeby zawsze... Cóż innego mogę zrobić?

Postanowili rozstać się ze sobą. Ostatnie dni były nie do zniesienia. Rozpaczliwe pieszczoty, ręce tak obejmujące, że wydawało się, iż z ich objęć można wyrwać się tylko tracąc życie. Z drzewa życia zaś codziennie spadał jeden liść.

Wmawiali sobie, że nic nie jest skończone, że każdej chwili będą mogli do siebie przyjechać, że będą pisać - jednak w głębi duszy czuli, że to koniec. Przecież nie potrafią wybaczyć sobie tego, że żadne z nich nie potrafiło zrezygnować z obranej drogi!

Gorzkie wargi dziewczęce, pasemka włosów, zryw ciała, jakby dziewczyna bawiła się w palanta.

Czego ode mnie chcesz? Czemu każdej nocy wyłaniasz się z ciemności?

Michał nie miał dość sił, żeby wrócić na stare miejsce pracy, skoro to z niego dwa miesiące temu pojechał na spotkanie swojego szczęścia. Rozliczył się, rozdał swoje rzeczy, zdecydował się na to, żeby przenieść się do pracy w innym rezerwacie.

I oto ten deszcz. Do stacji zostało zaledwie pięć kilometrów. Od niej wiodą dwie drogi, jedna z nich na wschód, gdzie Maria rozkopuje grodziszcze...

On jednak pojedzie na zachód, w kierunku puszcz.

Deszcz padał gwałtownie, stukał o ziemię niby grad, uderzał po liściach, bulgotał w kałużach. Z tych kałuż, z powietrza, od liści - zewsząd dobiegały odgłosy, przypominające pochlipywanie. Blade dalekie błyskawice rozpełzały się wśród drzew czerwonym płomieniem.

I znowu dochodziły głosy z owej stodółki, mimo iż Michał wtulił głowę w marynarkę i nie chciał nic słyszeć - wszystkiemu bowiem koniec, niczego nie potrzebował, nigdy nie spotka się ze szczęściem.

Drogi ich rozchodzą się w dwóch przeciwnych kierunkach, ją zaś mało to w dodatku obchodzi.

Chcąc nie chcąc musiał słyszeć głos starszej kobiety...

- Mówisz, że nie kocha. Pomału, pomału! Pleciesz głupstwa... Ty lepiej posłuchaj, jak było z moim Alesiem. Na Powołżu był głód - ludzie jedli trawę, ale nam, uciekinierom, było jeszcze gorzej. I wtedy rodzice moi i rodzice Alesia postanowili wrócić do domu. A tam coś takiego zrobiło się, że trudno było zrozumieć! Zamieszkałam w swojej wsi, ale na Litwie, on też w swojej, ale w Polsce. Pomiędzy nami granica, choć widać, jak on swoją krowę wypędza na rżysko.

A nie podobał się on mnie od dziecka. Zawsze taki, jakby go psy potarmosiły, zęby tylko wyszczerza. Zadziorny, łatwo wpadający w gniew. Jednego razu, tak jak twój, wystąpił sam przeciwko czterem... Przechodziły lata i często tak bywało, że on pasie po jednej stronie rzeki, a ja po drugiej. Skaleczyłam kiedyś nogę na rżysku, usiadłam i płaczę. I słyszę, jak on woła: "Hej, przyłóż liście babki!" Po kilku dniach przyszłam na pastwisko - chwieje się na gałązce łozy biała onucka. Podeszłam, patrzę - pod krzakiem leżą łapcie, takie zgrabne. A on po tamtej stronie tylko zęby szczerzy w uśmiechu. Przepływał przez rzekę, diabelski syn! A przecież mogli do niego strzelać... A tak były zręcznie splecione, że nawet kwas można było nimi pić!

A ze mnie w tym czasie wyrosła tęga dziewka, że choć snopy mną zwozić. I zawsze widzę, jak on wytrzeszcza na mnie oczy. I tak już było.

Kiedy widzieliśmy, że w pobliżu nikogo nie ma - czasem do siebie wołaliśmy.

Potem on zaczął mówić, jak bardzo mu się spodobałam. A ja wszystko obracałam w śmiech:

- To i co z tego? Co, pójdziesz ze mną na wieczorynkę? U nas tu "ponasy", a u was "panowie". I między nami - granica.

Zimą schodziliśmy się, żeby prząść, śpiewałyśmy. I nagle - szust! - on zjawił się w chałupie.

Chłopcy chcieli z nim bójki. Jeszcze tylko "Polaków" nam tu potrzeba! Tak im powiedziałam, że zamilkli.

- Durny ty - mówię do Alesia - przecież ciebie w końcu zabiją!

- Toć ja dobrą noc wybrałem - śmieje się, zęby jego znowu błyszczą. - Taka zadymka, że nikt śladów nie zauważy!

Tańcowaliśmy, a ja jemu szczerze powiedziałam, że nie jest mi potrzebny, że takimi można drogę mościć. A on mi nie wierzy.

- Ty - mówi - oszukujesz. Nie może być, żebym ja tobie się nie podobał.

I oznajmił, że przyjdzie do mnie, że nie zna innej drogi, jak tylko do mnie. Wyznaczył noc.

Jak tylko wyszedł, zaczęła się strzelanina.

I tak straciliśmy siebie z oczu. Potem była wojna. Byłam łączniczką.

No i rozkręciła się ta cała karuzela. Niemcy uganiają się za partyzantami, partyzanci za Niemcami. A pewnego razu, jakoś o doświtku, przychodzi człowiek. Patrzy, uśmiecha się.

- Nie poznajesz mnie?

Patrzę, mój Boże, przecie to Aleś! Zarośnięty, cały jakby szurpaty. Ale spojrzenie pod krzaczastymi brwiami ma wesołe. Okazało się, że on też jest łącznikiem. I oznajmił mnie, że o niczym nie zapomniał, że jak i dawniej chciałby ożenku, jeżeli ja się nie sprzeciwię.

A mnie jakby jaki diabeł trzymał za język. Nie chcę i już! I tak ciągnęło się to przez cały rok. Jak mnie nie prosił, jakich słów nie mówił - nie chcę, bo to dla kota żart, a myszce śmierć!

A pewnego razu przyszedł do mnie bardzo późno i nie zdążył wyjść przed ranem. Postanowiłam ukryć go w dole po ziemniakach, co w ogrodzie. Tam go nikt nie znajdzie.

Jeszcze nawet powiedziałam żartem:

- I nie wstyd tobie będzie przez cały dzień patrzeć na moją chatę i na mnie?

- To tylko przyjemność...

Akurat tego dnia czort nasłał Niemców. Urządzili łapankę do Niemiec.

Już stałam w kolumnie, ale jakoś uciekłam i rowem, rowem, a potem wzdłuż płotu do swojej chaty. Oni jednak zauważyli mnie z daleka - i za mną! Skoczyłam na podwórko, potem na strych!

A on to wszystko widział z tej swojej jamy.

Na strychu znajdowała się słoma, zaszyłam się w słomę za kominem i czekam.

Słyszę, że szukają. Przewrócili do góry nogami wszystko w chałupie. Aż słyszę, jak poskrzypują szczebelki, włazi ktoś po drabinie. Przystanął, ciężko oddycha.

- Weib - mówi - wyłaź!

Siedzę jak mysz pod miotłą. I nagle seria z automatu po słomie. Żeby nie komin, to...

A tam na podwórku hałas, jakby pies gonił zająca.

- Ojej, jej, jej. Tam on! Tam on!

I słyszę, jak ten, który strzelał, zwalił się z drabiny. Zrobiła się strzelanina, rozległ się wybuch.

Zerknęłam przez szparę. Patrzę, a to mój Aleś wyskoczył z jamy i biegnie, jak lisica, żeby odciągnąć myśliwego od nory. To on rzucił granatem.

Biegnie przez czyste pole, oni zaś strzelają do niego.

Zniknął w krzakach, a o mnie oni zapomnieli. Trochę po swojemu poszwargotali i poszli.

Rzuciłam się w ślad za nim, znalazłam go w rowie. Oczy przysypane piaskiem, kiść ręki wisi na żyłach.

Baby dotaszczyły go do chaty. Dotknął ręki i mówi:

- Rżnijcie...

Dali mu samogonki i przecięli żyły, których trzymała się kiść. Potem, kiedy oprzytomniał, pochyliłam się nad nim:

- Alesiu, kochany mój, drogi!

- Nic nie widzę - powiedział głuchym głosem.

- Alesiu, kochany mój, będziesz widzieć!

On jednak odwrócił się do ściany i tylko powiedział:

- Nie chcę ja ciebie widzieć. Idź sobie...

Wiadomo, że kiedy z nim przydarzyło się takie nieszczęście, to jak ma myśleć teraz o mnie? Do czego on teraz się nadaje?

A ja przytuliłam wargi do jego policzka:

- Przebacz, kochany... Bardzo ciebie kocham. Mój ty dobry, mój oczekiwany...

I odtąd byliśmy razem. Napielęgnowałam się go w oddziale, och! Po jakimś czasie odzyskał wzrok. A mnie taka ogarnęła radość, że wydawało mi się, iż już więcej niczego nie trzeba.

- Jakże tak, ciociu - zapytała młoda - i dotąd dobrze ze sobą żyjecie? Chociaż u was nie przelewa się i macie dużo dzieci?

- Wszystko to głupstwo - z pobłażliwością w głosie odpowiedziała starsza kobieta. - A żyjemy, żyjemy, wystarczy mi, że on jest ze mną.

Michał głęboko westchnął. Te kobiety myślały zupełnie inaczej. Znowu zapalił papierosa. Głosy umilkły widocznie kobiety ułożyły się do snu.

Deszcz przybierał na sile, bujny, równy. Jego szum ukołysał wreszcie i Michała.

Śnił step, a raczej wzgórze na stepie, podobne do tych, jakie widuje się na południu Białorusi. Szeroki gościniec, kłujące promienie słoneczne. Na szczycie wzgórza stoją w czerwonej poświacie - sami także czerwoni - ludzie z łopatami. A wtem słyszy czyjś zdziwiony okrzyk. Ktoś biegnie ku niemu ze wzgórza.

- Wrócił, wrócił! - woła zdyszana dziewczyna.

Chwyta walizkę.

- Chłopaki! - znowu woła ona - wrócił do nas. Będzie z nami!

- Nie - odpowiada on. - Przyszedłem tylko popatrzeć. Jestem mężczyzną i mam swoją dumę.

Pochmurnieje, smutnieje jej twarz. On czuje, że to jest ona, ale nie potrafi dostrzec jej rysów. Obca, zupełnie obca - kiedyś taka bliska - stoi tuż przy nim. Aż znika...

Michał jęczał przez sen, chwytał palcami powietrze.

Ona jeszcze znika. Zniknęła. Step jest taki, jak przedtem, ale spłoszony niby przed nawałnicą. I ludzie na wzgórzu rozpłynęli się w czerwonej poświacie.

Jak boleśnie zrobiło się bez niej, nigdy tak boleśnie nie było na jawie. Zbudził się, usiadł, cały drżał.

- Mario! - zawołał, gdy tylko sen ustąpił.

Było cicho, do szałasu zaglądało słońce. Każde źdźbło, ozdobione kroplami, było piękne, lśniące.

Michał nawet nie pamiętał, jak chwycił za walizkę, wyskoczył z szałasu.

Dymiła wilgotna, czarna ziemia, promienie przeglądały się w kałużach, jabłonie stały w wilgotnym omdleniu jak od rozkoszy. Od widoku lip i krzaków aż bolały oczy.

Raszka fruwała, przeskakiwała z gałązki na gałązkę, z drzewa na krzaki i znowu na drzewo w jakimś zapamiętaniu. Jej głosik rozlegał się po całym sadzie:

- Czy rozumiecie, czy wy to rozumiecie, czy rozumiecie? Czy rozumiecie, że świeci słońce? Nie zaginęło, jest, jest!

W oddali przez sad szła dziewczyna i kobieta, przygięta ku ziemi nie latami, ale pracą. Znowu o czymś rozmawiały.

Raszka zaś wciąż powtarzała swoje:

- Jest słońce... Jest, jest!

Zasłuchany, Michał żwawo ruszył w kierunku drogi. Wpadał do kałuż, ślizgał się, ale przyśpieszał kroku.

Droga skręciła nad rzekę, prowadziła wzdłuż jej brzegów, wszystko było symfonią dźwięków, iskier, zapachów.

"Koniecznie o wszystkim jej opowiem - przemyśliwał Michał - wszystko się ułoży. Miłość nie ustąpi, ona nigdy nie ustępuje. Czy ja ją przekonam, czy ona mnie - to nie jest ważne! Czyż to źle być robotnikiem przy wykopaliskach? Opalać się w słońcu, patrzeć w jej oczy, całować ją rozgrzaną, gdy za kurhanami dogasa zorza i cienie od wzgórz cwałują polem jak połowieccy jeźdźcy?"

Rzeka, biorąc wszystko od słońca, aż mdlała w spiece. W pobliżu przepływał jakiś dziadek w łódce, najlepszy dziadek ze wszystkich na świecie - o siwych włosach wkoło łysiny. Jaki wspaniały dziadunio!

Michał zaczął machać ręką radośnie wołał urywanym głosem:

- Udanych połowów, dziadku, udanych połowów do końca życia!

A dziadek:

- Wędruj szczęśliwie, synku!

Jaki to świetny dziadek, wprost niezwykły!

Michał kroczył drogą i śmiał się z radości. Cały świat w słońcu, iskrzący się jak ogon pawia, otwierał przed nim.

Nad dalekim, lśniącym lasem pojawił się dym, jakby ktoś zakurzył fajkę, a potem rozległ się ostry, wzywający gwizd pociągu.



Пераклад: Jan Huszcza
Крыніца: Uładzimir Karatkiewicz. Błękit i złoto dnia. Łódź, Wydawnictwo Łódzkie, 1976.