epub

Adam Hlobus

Domowikameron (Fragment)

 

X. Kolega z pracy

 

- Co robisz dziś wieczorem? - spytała sekretarka.

- Jeszcze nie wiem - odpowiedział jej kolega z pracy.

- Czy mógłbyś wpaść dzisiaj do mnie?

- A ktoś jeszcze przyjdzie?

- Ciszej. Nie tak głośno... Nikt nie przyjdzie.

- ...

- Czyżbyś mi nie wierzył, że można tak po prostu, raptownie się zakochać? I chcieć z kimś się kochać?

- ...

- To co, przyjdziesz?

- Przyjdę, ale jutro.

Wcisnęła mu do kieszeni wizytówkę, na której zgrabnym pismem podała swój adres i telefon.

On wrócił do gabinetu, gdzie nad stosem papierów siedział jego kolega po fachu.

- Kobiety oszalały - powiedział do niego.

- Oszalały? O co ci chodzi? - kolega podniósł głowę znad biurka.

- Przychodzi do ciebie laska i zaprasza cię do domu. W dodatku mówi, że chce się z Tobą kochać.

- Za pieniądze czy z miłości?

- Ot tak sobie, ni stąd ni zowąd.

- I co Ty na to? Odmawiasz?

- Nie, ale nie wiem do końca co jest grane.

- Kiedy prosi Cię kobieta, nie możesz odmawiać. Musisz pójść - kolega znów pochylił się nad biurkiem.

Następnego dnia zadzwonił do niej z budki telefonicznej.

- To ja, za pół godziny będę - powiedział.

- Czekam - odpowiedziała.

Kiedy zdejmował kurtkę, pocałowała go i szepnęła na ucho:

- Nie bój się, mam gości, ale zaraz sobie pójdą.

Goście siedzieli na kanapie i oglądali telewizję. Było ich dwoje. On był chudy i nosił na garbatym nosie okulary. Ona była bardzo zgrabną blondynką.

W telewizji był akurat mecz.

- Zaraz się skończy i pójdziemy sobie - patrząc w ekran odpowiedział gość.

- Wiesz, byliśmy dzisiaj w kinie, oglądaliśmy King-Konga - powiedziała do gospodyni blondynka.

- Co to za film? - spytała gospodyni.

- O miłości kobiety i goryla.

W telewizorze rozległ się gwizdek sędziego i mecz się zakończył. Gość podszedł do okna i powiedział:

- Pada deszcz. Może poczekamy aż przestanie?

- Trzeba iść. Żebyśmy wyszli zaraz po seansie nie musielibyśmy czekać, a byśmy szli, a nawet byśmy biegli.

Pomyślał, że wolałby przespać się z tą blondynką, niż z gospodynią, ale jest to raczej niemożliwe w tej chwili.

Goście ubrali się i wyszli na deszcz. Gospodyni usiadła na jego kolanach. On pieszczotliwie pogładził ją po plecach i bardzo czule pocałował.

- Tak jasno jeszcze... Nie wiem co robić? - powiedziała.

- Jest mi wszystko jedno, jasno czy ciemno...

- W takim razie zaraz przyjdę.

Wróciła w krótkiej koszulce, która ledwo ledwo zasłaniała jej uda.

- Lubię kochać się na podłodze. - Dostała z szafy materac i rozłożyła na podłodze. On nagle uświadomił sobie, że może nic mu z tego nie wyjść i spytał:

- Lubisz spać na podłodze, żeby nikt nie powiedział, że spaliśmy w jednym łóżku?

- Rozbieraj się. Albo nie, ja Cię rozbiorę. Lubię rozbierać mężczyznę.

Rozbierała go bardzo ostrożnie i powoli. Myślał, że rozbiera go jak nieboszczyka. Zrzuciła przez głowę swoją koszulkę i położyła się na plecach. Pomyślał, że lepiej chodzić do burdelu, niż robić to, co teraz robi. Stosunek był racjonalny, z konwencjonalnymi pozycjami reklamowanymi przez ojczystą kinematografię.

W pracy robili wrażenie, jakby nic się nie stało. I mieli rację, bo racjonalny stosunek to tylko sport, higiena i nic więcej.

 

XLI. Windownik

 

Kobieta weszła do windy i nacisnęła guzik z numerem 6.

"666 - znak diabła! Co za bzdury, w naszym wieku wind myśleć o diable?" - snuła rozważania.

Winda stanęła. Kobieta obróciła się w stronę drzwi, ale te się nie rozsunęły.

"Utknęłam... Winda się zepsuła... O Boże - przemknęło jej w myślach - Co robić?"

- Czekać! - usłyszała za plecami i skamieniała. Opanowała się i spróbowała spojrzeć za siebie, ale silne, chłodnawe ręce nie pozwoliły jej na to.

- Będę krzyczeć! - uprzedziła.

- Krzycz! Na krzyk zbiegną się ludzie, mnóstwo ludzi... Wyłamią drzwi. Płacząc, zaczniesz im opowiadać, że w windzie próbowano cię zgwałcić. Ale kabina będzie pusta. I wszyscy pomyślą, że uciekłaś z wariatkowa, i że trzeba jak najszybciej oddać lekarzom ich pacjentkę. Zaczną cię uspokajać, ale nie ze współczuciem, tylko ostrożnie, z lękiem. Sąsiadka spod 345, sto kilo żywej wagi ze złośliwym pieskiem na ręku, wezwie sanitariuszy. Spróbujesz się wyrwać, uciec i dopiero narobisz sobie kłopotów. Przywiążą cię do noszy. I tak wywalczysz sobie czterdzieści dni niewoli w domu wariatów. No więc wybieraj: albo zrobisz wszystko, co rozkażę, albo trafisz do szpitala.

- Heeej! Kto tam przetrzymuje windę! - rozległo się po klatce schodowej. Kobieta poznała nachalny głos sąsiadki spod 345.

- Poznajesz ten głos? - usłyszała za plecami zadowolony szept.

- Poznaję...

- A teraz policzę do trzech i zaszczeka jej pies. Raz... Dwa...

- Nie trzeba.

- Za późno! Trzy!

Wściekłe ujadanie wypełniło całą klatkę schodową.

- Czego Pan chce? - wykrztusiła przez łzy kobiety.

- Odrobinę czułości.

Chłodnawe, silne ręce frunęły po kobiecych udach.

Przestępując z nogi na nogę kobieta zdjęła majtki. Podporządkowując się pewnym rękom rozstawiła nogi, nachyliła się i ujrzała jak czubki jej pantofli odrywają się od podłogi.

Kabina windy zadygotała, zazgrzytały liny, rytmiczny stukot podniósł się po klatce schodowej.

Na parterze koło niebieskich skrzynek pocztowych stała kobieta spod 345. Na rękach trzymała wyłupiastookiego pieska. Obok, przy drzwiach windy, palił papierosa mężczyzna o ziemistej twarzy. Trzymał za rękę dziewczynkę w wieku szkolnym.

- Znów windownik hula - mężczyzna wyrzucił papierosa.

- Tylko nie przy dzieciach - ciężko rzuciła kobieta w ziemistą twarz.

Dziewczynka pytająco zerknęła na mężczyznę; odwrócił wzrok.

 

LI. Ustępnik

 

Samotny wczasowicz niespiesznie zstąpił szerokimi schodami na plażę. Przeszedł między równymi rzędami błękitnych leżaków do ciemnego, zarośniętego zielonymi oślizłymi wodorostami falochronu. Na brudnej wodzie, pomiędzy siwymi blokami żelazobetonu pohuśtywały się odpady: zużyta i rozdarta prezerwatywa, skórki pomarańczy, ostre drewniane szczapy, plastykowa torba z rozmytym rysunkiem, wypalone zapałki, filtry papierosów i mętna jednorazowa strzykawka. Powietrze napełniał gorzki jodowy zapach wyziębionego morza. Ostry zapach i widowisko odpadów, które wznosiły się i opadały w zatoce pomiędzy płaszczyznami bloków spowodowało, że w brzuchu wczasowicza zabulgotało. Sprężysty spazm mdłości popełznął z żołądka do gardła. Wczasowicz poczuł, że gdyby jeszcze raz spojrzał na rozmokniętą zakrwawioną podpaskę, to momentalnie zwymiotowałby na szare zasolone kamienie plaży. Z chrzęszczącej, usypanej kamykami plaży wczasowicz wyszedł na wyasfaltowaną promenadę. Widok wilgotnych odpadów, które huśtały się na wodzie uporczywie stał mu przed oczami. Wczasowicz przypalił papierosa, ale nie był w stanie palić. Wymiotny skurcz zadrgał w okolicy dołka jarzmowego, między obojczykami. Zaczęło go suszyć, chciał popić wody, jakiejkolwiek, nawet rdzawej z kranu w publicznej toalecie, byle by nie morskiej. Wczasowicz wiedział, że w odległości trzydziestu może czterdziestu metrów, w sosnowym zagajniku, ukrywa się biała, z drzwiami na niebiesko, budka to jęknęły i nie puściły. I w tymże momencie, jak na złość, wczasowiczowi zachciało się do toalety. Do ociężałości w przewodzie pokarmowym dołączyło parcie w dole pęcherza moczowego. Następna ubikacja, przypomniał sobie wczasowicz, znajdowała się pół kilometra dalej. Poszybował do niej żwawo. Już z daleka radośnie i z lubością spoglądał na białą rotundę, wstydliwie ukrywającą się wśród krzywych sosnowych pni i gałęzi, które powyrastały na osypiskach morskiego piasku. Drzwi ubikacji były na krzyż zabite deskami. Pęcherz wypełniało tak mocne i piekące ciśnienie, że wczasowicz poważył się ulżyć sobie za ubikacją. Ale spomiędzy sosen ukazał się robotnik w kapelusiku z tłustą zieloną farbą i kwacz na długim trzonku. Wczasowicz pośpieszył przez zagajnik na górę. Krętymi, zbutwiałymi drewnianymi stopniami wydostał się na pusta szosę, wzdłuż której przebiegał wysoki, nie do wdrapania się parkan. Piekący ból sączył się dwoma cieniutkimi strumieniami ze spodu brzucha do nerek. Wczasowicz przygarbił się i pognał wzdłuż parkanu nie do przebycia. Już miał uwolnić zbędne wody do portek, gdy parkan skończył się. Za niewysokim pochylonym płotem wznosiła się gromadka prywatnych domków, a obok nich, wśród bezlistnych zarośli, zieleniła się ubikacja na dwie kabiny. Drzwi do jednej z kabin były uchylone - wisiały tylko na górnym zawiasie. Wyczerpany wczasowicz zerwał się do zbawiennej czarnej szczeliny. W półmroku ciasnej ubikacji, podskakując na zasikanych deskach, zaczął uwalniać ze spodni obolały odrost. Drżące palce w pośpiechu zapętliły supeł na trokach kąpielówek. Wczasowicz zgrzytnął zębami i rozerwał angielskie jedwabne troki. I gdy nareszcie ścisnął w ręku zwiędłego pomarszczonego fiuta, trzask i chrobot w ciemnym kącie za spaczonym wiadrem zmusił pokutnika do odchylenia się i zaparcia plecami o zamknięte na zaszczepkę drzwi. Zza wiadra, pełnego utytłanych ludzkimi odchodami papierów i gazet, uniosła się brodata głowa węża na chuderlawej szyi, a za nią zupełnie już ludzki barczysty tułów o krótkich rękach. W różowiutkich, wymanikiurowanych jak u dziewczyny palcach, poczwara trzymała półlitrowy słoik i plastykowy jednorazowy talerz. Zamiast ubrania na stworzeniu połyskiwała koronkowa łuska zaschniętej ciemnozielonej farby olejnej. Gadzia głowa rozejrzała się wyłupiastymi oczami i rozwarła paszczę. Cienki rozdwojony język omiótł ostre, zagięte do wewnątrz zęby. Razem z odorem zgnilizny do wczasowicza doszły takie oto słowa.

- Tańcujesz? Łomoczesz? A ja tu głodu konam. Pozamykają ubikacje, deskami pozabijają, wapnem posypią... A że Ustępnik bez jedzenia zostanie, to n kogo już nie obchodzi. Czego dygocze: jak barani ogon? Ludzi nie jadam, tylko gnój i szczyny. Masz, odlej się do pucharu, bo pragnienie wykończy do reszty. Spójrz no do dziury... Sucho czyściutko. Wszystkie zapasy już poszły.

Wypielęgnowana ręka o sinych paznokciach podsunęła wczasowiczowi pęknięty słoik. Tamten z przerażenia ledwo pocelował strumieniem do pucharu Ustępnika. Wczasowicz ze strachu nie odczuł długo oczekiwanej ulgi. Oddał słoik gospodarzowi, który w mgnieniu przełknął bursztynową ciecz.

- A cóż my mamy na drugie? Hę? Rosołek owszem, ale i drugiego nie odmówię, - śmierdząco przemówił wężogłowy Ustępnik i strząsł z rzadki brody krople sików.

- Na gęsto.. Ja już... Na gęsto robiłem... Dziś rano... Wybacz... Wybacz mi...

- Wybaaaczam! - Ustępnik wyciągu z wiadra spory strzęp gazety z zielony kleksem i, jak serwetką, wytarł wąsy osuszył brodę.

Nie spuszczając z Ustępnika wzrok wczasowicz sięgnął za plecy, podniósł zaszczepkę i wycofał się na zalane kwietniowym słońcem podwórko. 1 ciemności wszystko wokół wydało n się oślepiająco niebieskim. Wczasowi przebiegł bez odpoczynku ze trzy kilometry i tylko wtedy zatrzymał się, a schować atrybut męskości i zapiąć spodnie.



Пераклад: Bogdan Dudko, Алег Латышонак, Александэр Максымюк
Крыніца: http://www.bialorus.pl