epub

Uładzimir Karatkievič

Idylla á la Watteau

Piękny park, jaki lubiłby Watteau:

Wśród drzew posągów wiele postawili,

Słoneczny zegar, grota, a po chwili

Fontanna... Park ma więcej lat niż sto.

 

Przystaję, dawne przywołując dni.

Książkę nowego pisarza mam w ręce.

Przerzucam kartki... Zamykam co prędzej,

Zdziwiony bardzo, że to nie Parny.

Maksim Bahdanowicz

 

Opadały już liście.

Gdy zrywał się czasem wiatr, liście opadały całymi chmarami, słyszało się ich szelest w powietrzu. Gdy wiatr zacichał, liście opadały pojedynczo.

Jednak nad ziemią, wśród drzew przez cały czas słyszało się gęsty szelest. Gdy ktoś szedł po opadłych liściach, unosiły się czerwone, żółte, zielone o pomarańczowych już żyłkach.

Wydawało się, że w ten przejrzysty dzień październikowy całe Archangielskoje jest opuszczone niby willa o zabitych deskami oknach. Nie było ludzi, panowały cisza i opustoszenie.

Młoda para, która wysiadła z autobusu, nieśpiesznie weszła do parku.

- Czemu nie masz nic na głowie? - jak gdyby dopiero teraz to zauważając, zapytała dziewczyna.

Milczał. Szedł obok niej wyprostowany, patrzył na świat zielonkawymi, chłodnymi oczami. Jasne jego brwi były nastroszone, grube wargi zaciśnięte.

Nieco przypłaszczony nos, żółtosmagła skóra, bujna grzywa kasztanowych włosów nasuwały skojarzenia ze lwem. Nie z takim jednak, który swobodnie przebiegał pustynię, ale którego złowiono w sieci, aby wtłoczyć do klatki.

Na jego inteligentnej twarzy można było wyczytać jakąś czujność, oczekiwanie i coś jeszcze. Dobry fizjonomista mógłby, być może, stwierdzić, że wyraża ona stały, od dawna zakorzeniony w sercu smutek. Jego towarzyszka była drobnym, ruchliwym stworzeniem o mlecznobiałej karnacji, lecz o włosach twardych i ciężkich. Zwracały natomiast uwagę jej oczy: wielkie, czarne, o głębokim połysku.

Byli dla siebie zbyt serdeczni, jak na siostrę i brata, zbyt poważni jak na kochanków i zbytnio dla siebie mili, jak na męża i żonę.

Znaleźli się na dziedzińcu nie czynnego w tej chwili muzeum, gdzie marmurowy Achilles z konwencjonalnie wyrażoną rozpaczą na twarzy podtrzymywał swego umierającego przyjaciela, Patroklosa.

Nie zauważyli tej konwencjonalności, traktowali ją poważnie, gdyż, jak wszyscy ludzie - bardzo sobą przejęci - uważali, iż inni odczuwają wszystko równie silnie i głęboko. Nawet starsza kobieta, drzemiąca na tarasie na leżaku, nawet ten marmurowy Achilles.

- Zniekształcono go. Nie wygląda na Patroklosa, ale na pańszczyźnianego chłopa - powiedziała.

- Tak, ten chłopak chciał budować, a zmuszono go owsiankę gotować dla psów.

- Ależ, on jest muzykiem - zaprzeczyła - popatrz, jakie ma palce. Co zaś do owsianki, to masz rację.

Szli tunelem, prowadzącym w dół, do groty. Dziewczyna nagle przypadła do niego.

- Mój drogi, jesteśmy zupełnie sami! Jak dobrze! - zamknęła oczy, przybliżyła do niego poważną swoją twarzyczkę.

Najpierw ucałował ją dosyć wstrzemięźliwie, potem zaś zaczął całować śpiesznie i pieszczotliwie.

Przeszkodził im dopiero przechodzień z wypchaną teczką. Gdy ich mijał, - ujrzeli jego twarz czerwoną z gniewu, kręcił głową.

- No... no... Nie ma co, rroz-puszczony narodek!

Spojrzała w ślad za nim i cicho powiedziała do współtowarzysza:

- On ma teczkę jeszcze ze skóry mamuta!

Współtowarzysz uśmiechnął się, poszli dalej i znaleźli się przy balustradzie. Obojętnie patrzyli na nich bogowie i herosi. Przed sobą ujrzeli zieloną od wilgoci posadzkę.

Usta dziewczyny ułożyły się w kokieteryjny uśmiech:

- Nie bardzo mnie interesują takie spacery. W dodatku z takim milkliwym adoratorem. Widocznie wcale mnie nie kocha!

Jak gdyby nie słyszał jej słów. Wtedy pojęła, że coś mu nie pozwala na żarty.

- Opowiedz, jak ci się wiedzie? Przecież to sześć... nawet dziewięć lat nie widzieliśmy się z sobą...

- Zgadza się. Od pięćdziesiątego pierwszego.

- I cóż teraz porabiasz?

- Doganiam, mało mam na to czasu. To był mój błąd, że wstąpiłem na uniwersytet, przecież bardziej niż wszystko lubiłem malarstwo. Ale myślałem, że uniwersytet będzie czymś ważniejszym.

- Co więc robiłeś przez te lata?

Uśmiechnął się:

- Uczyłem się życia. Różnie bywało. Najpierw musiałem pracować w kopalni, a potem... Zresztą, czy to takie ciekawe?!

Przez jego twarz przemknął jakby cień, ale dziewczyna zdawała się tego nie zauważać.

- Mam lat dwadzieścia siedem, a właściwie niczego nie osiągnąłem. Wkrótce skończę portret matki, a jednocześnie mam pomysł. Chodzi o coś z dziejów: Iwan Wiecier, zdradzony przez współtowarzyszy.

Spojrzała na niego z uwagą.

- To w czasie powstania?

- Tak. Słuchaj, to powinno mi się udać. Piastrycki w brokacie, a Iwan zsiniały na śniegu. Jałowce, wyobrażasz sobie, takie mgliściezielone, a nad wszystkim ciężkie niebo.

- Tak - powiedziała - to było historyczne przestępstwo: armaty przeciwko bezbronnym... - urwała i rzuciła wzrokiem na nagie marmurowe posągi i jakoś żartobliwie powiedziała: - Brrr, jak mi zimno!

Zbiegli na dół i tutaj, w alei obok groty Katarzyny, ona znów przytuliła się do niego.

- Pocałuj mnie.

- Nie mogę - powiedział. - To babsko patrzy zbyt zazdrośnie. Jeszcze wszystko zauroczy...

- Żarty ciebie się trzymają.

- Kiedy ja wcale nie żartuję. Po prostu, niebezpiecznie jest mi przebywać z tobą. A tobie... ze mną.

Opuściła oczy. Na ziemi pstrokaciła się mozaika z pąsowych, czerwonordzawych liści klonowych. Dziewczyna schyliła się i zaczęła je zbierać, chłopak jej w tym pomagał.

- Gdzie zatrzymałaś się?

- U krewniaków. Stacyjka przy jarosławskiej kolei.

- Jak się dowiedziałaś, że jestem tutaj?

- Dopiero niedawno...

- Zdziwiłaś się?

- Nie za bardzo.

Chłopak podał jej wielki, zielony w pąsowe kropki liść.

- Patrz, jaki ładny... Rozwiodłaś się?

- Z kim?

- Ano, z Borysem...

- Żeby się rozwieść, trzeba najpierw wyjść za mąż...

- To prawda.

Znowu w powietrzu słyszało się głośniejsze szelesty. Uniosła lśniący wzrok.

- Nie zapomina się tak łatwo przeszłości. Nasza zaś była wspaniała. Nie pisałeś do mnie, ale rozumiałam, żeś nie mógł. Ale potem...

- Co potem?

- Potem, kiedy ból minął, dowiedziałam się, że wszystko było zmową oszczerców, że to oni usunęli ciebie z uniwersytetu... Nie mogłam im tego wybaczyć! Wciąż czekałam, było mi bardzo ciężko...

- Borys niczemu nie był winien... To wszystko było sprawką Tolki, jego koleżki. To on - szczepionka przeciwko dżumie, bojownik, uosobienie czujności!

Dziewczyna aż się wzdrygnęła.

- To straszliwa podłość: takiemu jak ty człowiekowi taką przylepić etykietkę! Ale przecież pamiętasz, co to były za czasy?! Początkowo odżegnałam się od ciebie, uwierzyłam. Potem powiedziano mi, że mówiłeś o mnie obraźliwie, nazwałeś mnie "idiotką-entuzjastką"...

Chłopak smętnie się uśmiechnął:

- Jeszcze doszło do bójki. Borys mnie uderzył, zupełnie niespodziewanie...

- Czy ty wiesz, że to ja zawiniłam? To ja mu powiedziałam, że w dawnych czasach mężczyźni dobrze wiedzieli, jak w takich sytuacjach należy postępować. Nie miał na to ochoty, przecież lubił ciebie...

- Ciebie o wiele więcej.

Nie słyszała go.

- Potem zaś Tolka powziął aż taką decyzję. W niczym nie mogłam ci pomóc, nie znalazłam na to siły, żeby pomóc tobie, swojemu przecież wrogowi, nawet gdy ujrzałam taką niesprawiedliwość.

- No, już dobrze... Mniejsza o to...

Teraz zaczęli mijać kuracjuszy z sanatorium nad urwiskiem. Niemniej dziewczyna - któryż to już raz - zauważyła, jak twarz przyjaciela znowu zrobiła się chmurna.

Zwrócił uwagę na jednego z nich - wysokiego, zarośniętego, przygarbionego, który szedł aż do końca alei. Każdy krok sprawiał mu trudności, widocznie jednak uparł się, żeby pokonać jakoś tę półkilometrową odległość, jak gdyby tylko ona jedna stanowiła przeszkodę na drodze do zdrowia.

I oto chłopak ujął dziewczynę pod ramię, ruszył z nią szybkimi krokami wzdłuż tej samej alei.

Coraz szybszymi, coraz żwawszymi...

Dotrzymywała mu kroku, ale, przyciskając do wysokich piersi naręcz wilgotnych pstrych liści, nie mogła zrozumieć, co się zdarzyło.

Zostawili poza sobą owego mężczyznę z sanatorium, zbiegli po wyłożonej cegłami ścieżce, rozsadzanej przez wydobywające się na powierzchnię korzenie topoli - spragnione powietrza i życia - zbiegli po spadzistości w dół.

To już nawet nie był bieg, ale jak gdyby lecenie wśród czerwonych, niby krwią zbryzganych krzaków. Gałęzie chłostały ich po twarzach, zostawiali za sobą w powietrzu smugi żółtych i czerwonych liści.

Przed oczami młodego człowieka na chwilę pojawił się obraz z przeszłości: dwa pędzące przez puszczę młode, zdrowe jelenie. Rozgałęzione, odrzucone do tyłu rogi jelenia, smukłość jego towarzyszki...

Porykiwanie jelenia jak dalekie echo miłości.

Były to czasy, gdy i on uprawiał polowanie. Po co: przecież to straszne węszyć za każdym krzakiem nieznanego sobie strzelca!

Wciąż biegli, najpierw w dół, wzdłuż przysypanego brązowym listowiem boiska, potem do góry, po stromiźnie. I coraz bardziej ożywiała się jego twarz. Kiedy znowu zatrzymali się w tamtej alei, dziewczyna - widząc jego krzaczaste brwi, rozedrgane nozdrza, silną pierś, dyszącą niby miech kowalski - cichutko powiedziała:

- Boże, gdybyś ty wtedy, na tamtych schodach, był taki, roztrąciłbyś ich wszystkich! I mnie do siebie przekonał...

- Zawsze bałem się niesprawiedliwości, ustępowałem przed nią.

- Wiem. Tyś jeżący się i gniewny. A jednocześnie dobry i bezbronny. Jakże się cieszę, że znowu jestem z tobą.

Odwróciła się do niedużego popiersia Puszkina i przed cokół rzuciła naręcz listowia, które rozsypało się kolorowym wachlarzem.

- Dzięki ci!

Ta szczupła poganka jak gdyby uczestniczyła w jakimś nieznanym obrzędzie. Było jej wszystko jedno, kto jest przed nią. Udzieliło się jej spojrzenie współtowarzysza i była mu za to wdzięczna.

On natychmiast przykucnął przed pomnikiem i na głos przeczytał:

 

Tyś życia sens zrozumiał, szczęśliwyś więc, człowieku,

Właśnie dla życia żyjąc...

 

I naraz roześmiał się tak głośno i serdecznie, że ona aż się zdumiała.

- A Jusupow nawet i nie zrozumiał, że został wyśmiany! Czegoś takiego często ludzie właśnie nie zauważają.

Pnie drzew wyglądały nienaturalnie, nasyciła je wilgoć i były czarne, jakby zwęglone w płomieniach własnego listowia.

- Spójrz! - zawołała.

Obok posadzki parteru rosło kilka drzewek, które nadal miały liście bladozielone, jednak pośród pożaru reszty drzew liście te wydawały się jasnobłękitne.

- To pląsają czarodziejki, służebnice bożka Pana. Czy ty wiesz, że ja zawsze odczuwałam jakąś z nimi więź? Jakbym ja... I zanuciła na melodię starej pastorałki:

 

Je vous embrasse bien tendrement...

 

Patrzył na nią z wyrozumiałą miłością, jak na dziecko.

- Namaluj to!

- To przecież Watteau... W najgorszym razie Konstantin Somow... A przecież można to ująć po swojemu. Idzie sobie przez aleję taki celadon na czerwonych obcasach. Twarz pomarszczona, słodko-przyjazna jak u orangutana. Jeden Murzyn prowadzi go pod rękę drugi zaś niesie z tyłu za mim tabakierkę.

- Żadnych Murzynów! - zaprotestowała - niech będą lepiej dwie żywe krasawice. Cóż po Murzynach? Te zaś dwie widziały, jak na zwyczajnej, przychylnej ludziom ziemi wyrastało obce: cudzoziemskie teatry, cudzoziemskie pałace, zwyczaje. Niedobra, obca siła. Straszna...

- Co do mnie, dawno mam poza sobą te dziecięce strachy - uśmiechnął się - jeszcze wtedy, gdyś ty nie wiedziała, co czynisz!

Zjedli śniadanie w skromnej kawiarence, potem znowu błądzili po alejach, w milczeniu odpoczywali na ławeczce pod drzewami.

Potem zaś, zupełnie sobie tego nie uświadamiając, dziewczyna mimowolnie odciągnęła go daleko od tych alei, w których pojawiali się przechodnie.

Stara cerkiew zapadała się w ziemię, zionęły szparami jej podziemia, przysypane częściowo śmieciami i liśćmi.

A tam niżej, przeszyty na ukos smętnym światłem, widniał zagajnik w zielonym i złotym trzepocie.

Od rzeki Moskwy powiało zimnem, pachnącym grzybami, chłodem...

Znów schodzili, wzburzając nogami lawiny liści. Na brzegu urwiska, tuż nad przepaścią pochylała się samotna brzoza. Dopiero teraz wyczytał w oczach dziewczyny coś takiego, co zmuszało do zastanowienia.

Przycisnął ją plecami do tej brzozy, przypadł do niej, objął ją w taki sposób, że czuł pod dłoniami nie tylko jej łopatki, ale jednocześnie szorstko-atłasową brzozową korę.

Nie mogli się poruszyć, najmniejszy ruch mógłby spowodować upadek. Zresztą, nie myśleli o tym, młody mężczyzna całował ją w na poły rozwarte wargi.

Naraz zerwał się wicher, nad przepaścią zawirowały liście jak poderwane przez trąbę powietrzną. Mężczyzna zaczął znosić ją na rękach w dół.

Rozległ się za nimi okrzyk milicjanta, który zawsze znajdzie się tam, gdzie go najmniej potrzebują:

- W tamtą stronę nie wolno!

Ach, co tam! Przebiegli obok niego, skręcili, zadudniły mostki, które sterczały nad cichą zatoką, obrzeżoną turzycą.

Słońce opuszczało się płaskie, rumiane jak pomarańcza. Fałdy drobnych fal, towarzyszących głównemu nurtowi, zabarwiły się karminem.

Cieniem był w tym słońcu samotny rybak, oni zaś nie wiedzieli, że dla ludzi na brzegu również byli tylko dwoma cieniami, splecionymi w jeden na tle czerwonego dysku.

Obryzgała mu twarz wodą. Woda pachniała rybami. I dziewczyna zaczęła uciekać, jak górska kozica, lekkimi skokami, niemal nie dotykając ziemi.

Gonił ją, zachłystując się wiatrem.

Były unoszące się na wietrze włosy - i ręce, usiłujące je uchwycić.

W pewnym momencie mężczyzna gdzieś zniknął - obejrzała się jeszcze rozpędzona, potem zwalniająca i rozczarowana, aż wreszcie przystanęła.

Doszedł do niej jego głos skądś z góry. Olbrzymie drzewo zwisało z niskiego brzegu niemal tuż nad powierzchnią wody. Zatrzymał się na nim gdzieś wśród gałęzi i stamtąd dobiegało jego wołanie:

- Chodź tu do mnie! No... Albo ja...

I zręcznie zbiegł po pniu.

Znowu zapragnęła, by ją gonił, zaczęła biec, ale musiała zatrzymać się, widząc przed sobą błocko. Nie pozwolił, by się opamiętała, uniósł ją na rękach i przeskoczył przez błocko na suchy brzeg, zbliżył do jej oczu swoje - jakieś pirackie niemal w wyrazie.

- No...

- No... - powtórzyła po nim.

Ale w jego oczach teraz widziała strach, bardziej wyraźny niż wtedy, przed sanatorium. Postawił ją na ziemi.

- Co ci jest? Zmęczyłeś się?

- Poczekaj trochę - odezwał się głuchym głosem.

Po chwili w jego głosie usłyszała zupełnie inny ton:

- Chodźmy do autobusu... Tam po drugiej stronie szosy jest las.

I, jakby pragnąc uniknąć tego, co omal nie zdarzyło się, dodał:

- Tam nie będzie ludzi.

Koło nadrzecznej balustrady nie było nikogo. Za gładką powierzchnią rzeki, za łęgami, na których widniały mnisie czapy stert siana, za ciemniejącymi lasami płomieniał, rozlewał się, zapowiadając wiatr, trwożny zachód. Roztopione złoto, rozrzedzone kolory, spływały na ziemię. To z tej purpury złotych, połyskujących dalekich wieżyc Kremla.

Dziewczyna spojrzała na niego, ujrzała twarz, jak gdyby zanurzoną w tych odblaskach. Po raz pierwszy w tym dniu zrodziło się w niej wspomnienie...

...Kaplica w dalekim miasteczku. Brązowy anioł, unoszący się nad głowami ludzi. U jego stóp, po prostu na posadzce, rozłożone ognisko. Odblask migotliwy od tego ogniska, napełniający krwią oblicze anioła, ożywiający je, czyniący z niego kogoś groźnego.

Zza ołtarza dochodzi smród, ludzi nie wypuszczają od kilku dni, siedzą dookoła ostatniego ogniska, na które im pozwolono. I kobieta z tej ciżby, która dotknęła ręką głowy dziewczynki, jej właśnie głowy, mówiąc cichym, serdecznym głosem:

- Nie zobaczymy się więcej z tobą, kochana. Ale ty wiedz, że wkrótce ciebie odszukają. Nie zapomni o tobie ojczyzna. Pamiętaj, że jesteś z Rosji. Żeś ty - sowiecka. A na Kremlu czuwa człowiek, który ciebie nie opuści.

Potem czyjeś ręce, pachnące szorstkim żołnierskim suknem, wynoszą ją, a z daleka dobiegają okrzyki:

"Madonna... donna..."

Nie zapomniano o niej.

Dopala się zachód, a ten tutaj, nie zmieniając wyrazu twarzy, z jakąś trwogą utkwił spojrzenie w dali.

"Zlituj się nade mną - chciała prosić - rozpleć moje warkocze! Jestem tutaj cała przed tobą, wszystka dla ciebie!"

Wolno ruszyli poprzez aleje, które ciemność uczyniła jak gdyby węższymi. Kroczył za nią, aby nie stracić jej z oczu w tej mglistości.

Obok schodów zatrzymała się przy marmurowym lwie, pochyliła się nad nim, jednocześnie patrząc z ukosa na towarzysza.

- To ty... - powiedziała, całując kamienny, mądry pysk.

Znajdował się tuż przy niej, odpowiedział:

- A to ty...

Jego ręka pieszczotliwie pogładziła marmurową głowę.

Potem przeszli przez szosę, weszli do zagajnika. We mgle świeciły białe, jak ręce dziewczęce, pnie brzóz.

Tu był spokój, cisza.

Widział w jej oczach oczekiwanie. Czuł, że dłużej nie może tak się zachowywać, że ona go wzywa, by podjął ostateczną decyzję.

Usiadł na pniu.

- Słuchaj, chcesz wiedzieć, czemu dzisiaj "wypędzałem z siebie chorego"?

- Nic nie rozumiem... Wydawało mi się jednak, że, bo ja wiem, chciałeś coś udowodnić...

- I nie udało się!

- O co ci chodzi? Jesteś dzisiaj jakiś niezrozumiały. Czy nie potrafisz wybaczyć mi przeszłości? Przecież ja...

- Ach, głupstwo, ty po prostu nic nie rozumiesz. Otóż jestem skończony! Mam anginę pectoris. I to bardzo zaawansowaną.

- Cóż to takiego? - powiedziała, w samym brzmieniu jego głosu słysząc jakąś grozę.

- To taka choroba. Dusznica bolesna. Coś częstego u starych ludzi. Rzadko zjawiająca się u młodych, którzy pracowali ponad swe siły i wiele przeżyli... Dotknęło to właśnie mnie. - Na chwilę zamilkł, potem ciągnął dalej: - To straszne. Człowiek sam siebie jakby chciał zahipnotyzować...

- Co to takiego?

- Dopóki ma się w kieszeni nitroglicerynę, ataki są rzadkie. Ale wystarczy zapomnieć jej w domu i, gdy o tym tylko się wspomni - ogarnia człowieka przerażenie, po którym niemal zawsze przychodzi atak... Niekiedy w pokoju braknie powietrza, chciałoby się wytłuc szyby. Oczywiście, to są sekundy, ale ma się wrażenie, że trwają całą wieczność.

- Drogi mój! - upadła przed nim na kolana - to ja jestem temu winna!

- Dlaczego właśnie ty?

- Ale ja teraz jestem zupełnie inna... Zupełnie inna...

- Dosyć! Nie myśl tylko, że ja się poddaję. Walczę z tym, gdyż bardzo chcę żyć...

Milczał, dziewczynie zaś zdawało się, że jego twarz nasyca jakieś światło, płynące z wnętrza jego samego.

- Tolce i innym nigdy nie wybaczę tego dnia spędzonego tutaj...

- Nie zapominaj, że jestem z tobą... I że ciebie kocham!

- Ale ja nie mogę, gdyż także ciebie kocham. Widzę śmierć. Widzę ciebie jako wdowę. Nasze dzieci mogą urodzić się z tą przypadłością...

- Przecież ciebie kocham...

Starała się mówić jak najbardziej przekonywująco.

- Powinienem pracować - oznajmił. - I tak omal nie zmarnowałem swojego życia. W ciągu dwóch lat - jeżeli tylko los zechce mnie nimi obdarzyć - zrobię wszystko i wtedy z lekkim sercem... Nie wolno mi zmarnować tej szansy!

Twarz dziewczyny znieruchomiała.

- Moja ty kochana, inaczej mi nie wolno. Źle się stało, żeś ty przyszła, że jest to Archangielskoje, te aleje, że był ten dzień. Nie trzeba było tego wszystkiego. Ale jak mogłem postąpić inaczej? Chciałem mieć ten jeden dzień, aby jak wszyscy... Byłem małoduszny.

- Przecież moglibyśmy...

- Nie.

Jakby bojąc się samego siebie, wstał, ruszył przez zagajnik do przystanku autobusowego. Usłyszał za sobą, a może tylko tak mu się zdawało, słabe wołanie.

Dopędziła go i szli razem.

Usiedli na ławeczce, po szosie mknęły hałaśliwe ciężarówki, światłami wynurzając ze zmroku pnie i liście brzóz:

Szuuh... szuuh... szuuh...

Wreszcie nadszedł autobus. Pusty. Usiedli na tylnych siedzeniach. Konduktorka podała im bilety, obrzuciła wzrokiem młodą parę, wzruszyła plecami i zajęła swoje miejsce.

Przez chwilę poczuła przerażenie w towarzystwie tego chłopaka.

Przez cały czas siedzieli w milczeniu. Trudno je było znieść, dziewczyna odezwała się pierwsza:

- Mów cokolwiek...

Zaczął zadawać pytania, nie czekając na odpowiedź...

- Jak ci się żyje? Jak się pracuje?

Jeszcze brzmiał ten głos w jej uszach, gdy się znaleźli na podmiejskich peronach dworca Jarosławskiego. Chciał ją odprowadzić do pociągu.

Ale sam los jeszcze raz do nich się uśmiechnął, usłyszeli brzękliwy, jąkający się głos z megafonu:

- Obywatele pasażerowie! Ze względów technicznych wstrzymano podmiejskie pociągi. Tym, którzy mogą skorzystać z transportu kołowego, radzimy to uczynić!

- Zaczekamy... - uparł się.

- Drogi mój - szepnęła cichutko - czemu wyrzekasz się miłości, czemu tak łatwo rezygnujesz ze mnie? Uczynię wszystko, żeby twoje dni były bez chmur, żeby tobie było lżej. Oddałabym ci całe moje życie. Przecież ciebie kocham. Przecież...

- Zmarnowałabyś tylko swoje życie. Nie chcę tego, rozumiesz? Właśnie dlatego, że ciebie kocham. Kochałem ciebie nawet wtedy, gdy powinienem był ciebie nienawidzieć.

Głos z megafonu jak z tamtego świata:

- Obywatele pasażerowie... Ze względów technicznych... radzimy skorzystać...

- Drogi mój, wyjedziemy stąd... Będzie ciepłe morze... Fale będą omywać nasze stopy... Moje i twoje... Przekonasz się, że będzie ci lżej!

- Nie... Nie kuś, nie dobijaj mnie...

- Obywatele pasażerowie... z przyczyn.... radzimy...

Stali tak może godzinę, czekając na pociągi, które nie nadjadą... Ona zaś mówiła i mówiła, wierząc w siłę swoich słów, które już niczego nie mogły zmienić. Jej słowa brzmiały w jego uszach przy wtórze żałosnego, jak gdyby nieludzkiego głosu z megafonu:

- Obywatele pasażerowie... obywatele... radzimy... radzimy skorzystać...

Naraz odezwał się, patrząc prosto w jej oczy:

- Ty jednak mi nie wierzysz. Ty myślisz, że po tym, co zaszło, ja ciebie po prostu nie kocham...

Uważnie wpatrywała się w niego:

- O, nię... teraz wierzę...

- Obywatele pasażerowie... - gdakał głos z megafonu.

Mężczyzna na dłużej zatrzymał wzrok na dziewczynie, jak gdyby widział ją po raz pierwszy. Ujrzał drżącą z zimna. Żal tak ostry, że nie dający się z niczym porównać, ścisnął jego serce.

- Jedźmy do mnie. Pociągów dzisiaj się nie doczekamy. Przenocujesz u mnie.

Niemal biegiem ruszyli do postoju taksówek.

Gdy znaleźli się wreszcie w pokoju, dziewczyna bez sił upadła na krzesło. Nacisnął przełącznik - świat za oknem niemal cały zniknął w ciemnościach, pociemniały częściowo już ogołocone z liści drzewa.

Siedząc na krześle, jeszcze dygotała. Zamknął drzwi, włączył elektryczny piecyk, gdyż w pokoju było zimno, jeszcze nie palono w piecach, wydobył z szafy wełniany pulower.

- Precz z tym wszystkim - powiedział, klękając przed nią.

Zdjął pantofelki, zaczął rozcierać jej nogi, wyrzucając sobie, że są takie zimne.

Potem z pośpiechem napełnił szklankę winem i wyciągnął jedną z szuflad swojego biurka. W pokoju zapachniało wiejskim sadem. Szuflada była napełniona zielono-woskowymi jabłkami, talerz z nimi postawił przed nią.

- Wypij i jedz.

Pili w milczeniu. W ciemnościach za oknem, nad parkiem migotliwe ognie miasta.

Mieli oboje takie wrażenie, że to nie miasto zagląda poblaskiem do ich okna, ale zwyczajny, zapomniany chutor z krańca ziemi, w którym pali się w piecu, a w sadzie smęci się opuszczony przez nocnego stróża szałas, wszędzie unosi się silny winny zapach jabłek. To złudzenie szczęścia, które teraz stało się dla nich czymś nieosiągalnym, było takie nie do zniesienia, że powiedziała:

- Pokazałbyś mi teraz swoje obrazy!

Z jakąś radością szarpnął sznurek rolety.

Mimo woli cofnęła się do tyłu: z płótna biło w oczy czerwienią, budzącą trwogę.

Natychmiast pojęła, że to nie mogło być światło zwyczajnej zorzy.

Wszystko właściwie było proste: nasycone czerwienią niebo, jej odbicie w spokojnej wodzie, uginająca się pod własnym ciężarem łodyga oczeretu, przekreślająca horyzont. Ten widok wzbudzał jakiś nastrój żałości, coś czemuś zagrażało, w sercu budziło się współczucie.

- To się nazywa "Ojczyzna" - poinformował.

- Tak jeszcze nikt tego nie przedstawiał.

- A popatrz na to...

Zobaczyła narożnik osuwającego się domu, okno, z którego niby sztandar wyrywała się firanka - widać, że w pokojach hulał przeciąg, dwa psy chłeptały wodę spod dziurawej rynny, nieco z boku trzeci pies, strachliwie zerkający wkoło, wygrzebywał dla siebie jamę w ziemi.

- To się nazywa "Wojna"? - zapytała dziewczyna.

- Tak.

Potem była bezkresna powierzchnia wody, potop, a nad nią młodzieniec, trzymający w rękach nieprzytomną dziewczynę. Wody wciąż musiało przybywać, z twarzy młodzieńca można było wyczytać:

"Oddychaj, najdroższa, dopóki pod moje usta nie podpłynie woda". I może to jeszcze: "Nie boję się ciebie, Boże, ponieważ jestem człowiekiem! Nawet na chwilę przed śmiercią!"

Oglądali inne obrazy. Przed wzrokiem dziewczyny pojawiali się ludzie - ludzie o spracowanych rękach, ludzie z kopalń, ludzie z pól, spragnionych wilgoci, młodzi i starzy, dobrzy i źli, ale zawsze ludzie.

- Nienawidzę śmierci! - zawołał. - Nienawidzę jej... - powtórzył.

- A jak z nią walczysz?

- Patrz!

Na świeżo zamalowanym płótnie widniał las, jasnozielone, przeszyte przez słońce paprocie. I wśród nich, niby w zielonych obłokach, jakby wcale nie dotykając ziemi, nacierały na siebie dwa potężne konie - zwarli się w śmiertelnej, ostatniej walce dwaj jeźdźcy.

Było w tym tyle siły, tyle dramatyczności, że mimowiednie przychodziła myśl: jeden z nich, ten w czarnym, nigdzie stąd nie ucieknie.

To Jan Wspaniały dobijał Władcę Błot.

Dziewczyna westchnęła:

- Czy ty wiesz, że ty jesteś genialny?

- Nie mam na to czasu, żeby nim być - rzekł, jakby chcąc urwać rozmowę: - Śpij!

- Poczekajmy, jeszcze chcę być z tobą... Choć trochę! Wcale nie chce mi się spać.

- Dobrze! - jego oczy zapłonęły jakimś blaskiem. - Mnie także...

Rozmawiali może jeszcze z godzinę. Były to wspomnienia, słowa o dawnej miłości, o tym co później przeżyli.

Potem on odsłonił róg kołdry, nieco rozgładził chłodne prześcieradło, poprawił poduszkę.

- Kładź się. Ja pójdę do sąsiada, tego za ścianą. Dziś go nie ma. Jeżeli będziesz czegoś potrzebować, zastukaj.

Twarz miał jak z kamienia. Zabrał z umywalki przybory do golenia, pożegnał się i wyszedł.

Długo leżała w łóżku czekając na niego, ale nie wrócił.

Mniej więcej w tym samym czasie zapukał do pokoju trzeciego sąsiada i powiedział:

- Prosiłeś mnie o brzytwę?

Łagodne oczy pod albinosowatymi rzęsami zamrugały:

- Kiedy!... Aaaa... dobrze, będzie mi potrzebna.

Mężczyzna wrócił do pokoju nieobecnego kolegi.

Zgasił światło, wyciągnął się pod kołdrą, czując się jak ktoś zdetronizowany.

W ciemnościach jawiła się przed jego oczami twarz, wzywające cienie rzęs, ręce ułożone na wierzchu kołdry.

"Oto leży tam. Oto stuknęły o podłogę jej pantofelki. Oto głęboko westchnęła. Boże, jak ja jej pragnę!"

Znowu zrodził się strach w jego duszy.

"Czyżby atak? Wytłuc szyby? Nie. To mi się tylko tak wydaje. Najgorsze z tego wszystkiego, iż nie nastąpił właśnie dziś. Było tylko jego przeczuwanie. A może ja to wszystko w ogóle wyolbrzymiam? Może jednak pójść do niej?"

Zaświecił zapałkę. Trzepotliwy ogienek wyrwał na mgnienie z ciemności jego kształtną, piękną rękę.

"Żyć by ci i żyć, ręko moja..."

Zamigotał ogienek papierosa.

"Czyżby ktoś chciał wejść do tamtego pokoju? Może kolega, który ma klucze? O, do diabła!"

Coś w rodzaju zazdrości obudziło się w jego sercu.

"Pójść tam?... Nie."

Potem zaś przestało to być problemem.

Tak leżeli w oczekiwaniu na sen, każde w swoim pokoju. Oddzielała ich tylko przegródka, ale znaczyła tyle, co ocean.

"Muszę pracować, pracować i pracować. Tylko praca. Tylko to jedno!"

Mignął czerwony świetlik papierosa.

"Nie boję się ciebie, śmierci! Rzucam ci wyzwanie. Jestem przecież człowiekiem... Chociaż to właśnie dzisiaj odtrąciłem, jak jakie bydlę, tę, którą przez całe życie nosiłbym na rękach... Ale ja ją kocham... Kocham!"

I tak leżał w tych ciemnościach. Na nocnym stoliku budzik miarowo odmierzał czas.



Пераклад: Jan Huszcza
Крыніца: Uładzimir Karatkiewicz. Błękit i złoto dnia. Łódź, Wydawnictwo Łódzkie, 1976.