epub

Uładzimir Karatkievič

Jak obalają się bóstwa

Alonka ma rok i dziewięć miesięcy.

Ale to już wcale duża dziewczynka. Liczy się bowiem nie wiek, ale to, co kto zdążył zrobić. A ona jest człowiekiem, który stosunkowo dawno nauczył się chodzić pieszo. W dodatku, nauczył się jako tako wypowiadać się, w każdym bądź razie najbliżsi znakomicie ją rozumieją.

I jeszcze coś, coś najważniejszego: wystarczy komuś udać, że chce uderzyć kota, psa albo człowieka - natychmiast rozbrzmiewa rozpaczliwie błagalne kwilenie:

- I cieba...

Oznacza to "nie trzeba". Świadczy zaś o tym, iż jest już właściwie wszystko, co składa się na człowieka.

Alonka ma duże, jak spodeczki, błękitne oczy, dolną wargę wyrazistą (od razu widać, że charakter będzie miała nieco kapryśny i samodzielny), zwarte jak piłka ciałko i nóżęta, które calutki dzień tupocą po domu, w sadzie i ogrodzie. Gdyby tyle biegał człowiek dorosły, po roku na pewno dostałby zawału serca. Ta zaś będzie żyć jeszcze długie, długie lata, oczywiście, pod warunkiem, iż jakiemuś zaoceanicznemu idiocie nie przyjdzie chętka do zabawienia się najnowszymi osiągnięciami fizyki.

Te właśnie nóżęta to prowadzą ją pod łóżko, to do królikami, w której małe o płaskich pyszczkach, podrygując tylnymi łapkami, smokczą swoją matkę. Te same nóżęta przyprowadzają ją do toaletowego stolika, przy którym można usmarować całą twarzyczkę pomadką do ust, aby matka aż wrzasnęła z przejęcia.

Niosą ją one w bezkresny dla niej świat, do sadu, wszystkiego można dotknąć rączynami, do grządek, gdzie rozsadę tak łatwo wyciąga się z wilgotnej ziemi.

Jest to typ dziecka - psotnika. I tak jest właśnie dobrze, gdyż właśnie z takich wyrastają ludzie, którzy są coś warci.

Alonka ma matkę - przystojną, pulchną kobietę; ojca, który został w mieście, żeby latać na "molotach"; dziadka i babcię, którzy świata poza nią nie widzą.

Oprócz tego ma jeszcze wujka, który dużo myśli o problemach światowej doniosłości i nieruchomo przesiaduje przy biurku.

Wujek ten lubi przede wszystkim z nią się przekomarzać, sadza tę ciepłość sobie na kolanach i o czymś wspomina.

W takich chwilach twarz jego robi się smutna i pieszczotliwie tęskna. Babcia, gdy to widzi, śpiesznie przechodzi przez pokój jak gdyby niczego nie zauważając i rozmawia o czymś z córką, matką Alonki. Niekiedy matka traci cierpliwość i zabiera córeczkę od wujka.

- Co ty całe wieki z nią przesiadujesz?

- A cóż mam robić?

- Masz przecież kogoś tam, wiem o tym!

- "Ktoś" jest ważniejszy niż wszystko, ale "ktoś" nawet na mnie nie chce patrzeć.

Dziadek, ojciec wujka, przesiaduje w fotelu pod bzem, przez jego twarz przebiega cień. Jego wargi układają się w wesołą fałdkę:

- Powinieneś postąpić tak jak pewien wiejski Romeo: "Padałem przed nią na kolana, ona zaś na mnie nawet splunąć nie chciała. To ja jej końskich, zmarzniętych jabłek nawkładałem do kieszeni!" Wy, teraźniejsi, przecież wszyscy tacy jesteście. Rozeźlony wujek macha tylko ręką, sadza Alonkę na barkach i idzie z Alonką nad Dniepr, żeby słuchać jak za rzeką pyka traktor.

Alonka nic z tego wszystkiego nie rozumie, gdy jednak rozpoczyna się podobna rozmowa - woła, aby przerwać kłótnię:

- Tprr...

I przekłada to na swój obecny język:

- Awić się...

Są w niej wszystkie zadatki na przyszłą kobietę.

Ona siedzi na ręku u matki, wujek zaś wyciąga do niej swoje i wabi palcami. Niezdecydowanie odsuwa się całkiem od mamusi i, wychylając się, przegina ku wujkowi. I nagle - szeroki uśmieszek na buzi, dziecko znowu obejmuje matkę za szyję, chowa się. Spoza ramion matki widać tylko marzące, figlarne, błękitne oko. Radośnie zerka na rozczarowane oblicze wujka.

I tak bez końca.

O, Boże litościwy, cierpieć nam, mężczyznom, teraz i zawsze!

Oprócz tego, Alonka umie malować. Bierze ołówek do piąstki i rysuje na papierze zawsze to samo: podłużny, nierówny owal - owo jajko, od którego zaczynali wszyscy Rafaelowie. Barwi to jajko najbardziej jaskrawymi kolorami: czerwonym, gęstopomarańczowym, bławatkowym niby kobalt na starych wazach chińskich.

Kiedy dają jej żółty ołówek, koloruje podobnie, potem jednak i tak wszystko obrysowuje ulubionym ołówkiem, nawet jeśli trafia do niej po jakichś dwudziestu minutach.

Zdaje sobie sprawę z tego, że w przeciwnym wypadku dzieło nie jest doskonałe, jest bowiem estetką i trochę snobką.

Tupie nóżętami na klombie, wujek zaś siedzi i, patrząc na nią, rozmyśla. Wszystko to wiele mu przypomina.

A zwłaszcza - wojnę.

Wujek, nie wiadomo dlaczego mniema, że mieszkańcy kuli ziemskiej cierpią tylko z powodu strachu. Powodowany strachem, biegnie do ataku żołnierz wojsk kolonialnych, inni ze strachu odejmują dzieciom od ust kawałek chleba i składają go na ołtarzu boga, który wcale nie jest tego chciwy.

Wujek zauważa, że Alonka również ma swoje strachy. Są one, co prawda, małe, ale czyż wiele trzeba dla takiego pisklęcia?

Ten jej strach - to odkurzacz!

Wcześniej, jeszcze przed przyjazdem do tego domu na wywczas, przyniesiono do ich mieszkania straszydło, podobne do żółwia. I odtąd regularnie - raz na dwa tygodnie - strach wypełnia swoim hałasem pokoje, cały mały świat Alonki.

Strach mamrotał i pełz jak żywy.

Dzikie, nie dające się niczym porównać przerażenie opanowało Alonkę. Nawet nie wrzeszczała, ale patrzyła w jeden punkt i drżała na całym ciałku.

Wreszcie dorośli to zauważyli i zaczęli w czasie tej pracy wynosić dziecko na podwórko, ale też i zaczęli z całym okrucieństwem tę okoliczność wykorzystywać.

Widmo odkurzacza ścigało Alonkę nawet i tutaj.

Zapragnie wejść w krzaki i nazrywać niedojrzałych porzeczek - natychmiast słyszy głos:

- Nie wolno! Odkurzacz!

Jej oczka od razu robią się okrągłe i zastygłe. Rączki, zakończone różowymi, cieniutkimi paluszkami, same biegną do tyłu i tam pocierają nerwowo jedna drugą.

Odwraca się i uparcie powtarza:

- Tam... - durzacz!

Patrzy na matkę wielkimi oczyma.

Oczy te przypominają wujkowi inne oczy - może zresztą szare - bliskie, dalekie, najmilsze na tej ziemi i cały napełnia się ciepłym, głębokim przypływem wspomnienia.

Potem zaczyna rozmowę z siostrą.

- Nie waż się jej straszyć. Cóż to, chcesz, żeby wyrosła z niej bojaźliwa, ciągle drżąca istota?!

- Znalazł się mądrala. Jeżeli tak, to pilnuj tej wiercipięckiej przez cały dzień!

- No i dobrze. Cóż to, nie jadłem takich porzeczek w dzieciństwie?! Albo ty?! Wszystkie te twoje bakterie - to w wysterylizowanych izbach szpitalnych! Tam zaś, gdzie kobiety w polu kopią ziemniaki, nic o nich nie słyszano!

- Ja jestem jej matką, a nie ty. Ja też muszę decydować!

Wujek w milczeniu godzi się z niepodważalną prawdą i tylko macha ręką.

I znowu całymi dniami rozlega się donośnie nad dzieckiem przestroga.

- Nie chodź tam... nie rób tego... nie zrywaj tego!

- Odkurzacz! Odkurzacz! Odkurzacz!

To jest nie do zniesienia. Nawet w głowie dorosłego zagnieździłyby się zajączki, a cóż dopiero w takiej małej główce.

Wujek siedzi i zastanawia się. Każdy ma swój Odkurzacz. Taki Odkurzacz może uczynić z rozumnej, pięknej i dumnej istoty, stworzonej dla radości, pracy i sztuki - coś oślizłego i strachliwego.

Sad zaś jest taki kuszący, tyle w nim niezwykłych owoców, tyle krzaków i trawiastych zarośli. Idź do niego, tupaj tam wątłymi jeszcze na razie nóżkami!

- Odkurzacz!

Przezroczyste, nagrzane słońcem jagody. Słońce prześwietla je na wylot, zarysowując w mętnej głębinie niewyraźne kontury ziarenek. Krzak przyzywa ku sobie jak drzewo poznania. Idź więc, idź!

- Odkurzacz!!!

I ręce cofają się do tyłu. Miłe zaś oczy, błękitne jak u tamtej, robią się zastygłe. Widocznie i ją kiedyś wiele straszono. Ileż wysiłku wymagało to, by wyrosła na taką, jaka jest obecnie!

Ale oto pewnego razu, gdy brat i siostra - siedząc obok siebie - dzielili się swymi smętnymi myślami, spoza rogu domu wychodzi pewnym krokiem, trochę tylko zawijasowatym, krągła Alonka.

Brzuszek do przodu, ręce z tyłu, na buzi powściągliwy wyraz udanej obojętności.

Odmierza gospodarskie, poważne kroki.

Zbliżyła się do matki, położyła na jej kolanach piąstki, rozwarła je.

Na jej umorusanych dłoniach leży jakieś dziesięć niedojrzałych porzeczek.

Na twarzyczce rysuje się przebiegłość, chytrość.

- Mama! Durzacz!

Wujek nie panuje nad sobą. Chwyta ją na ręce, całuje jej umorusane łapki, policzki, chytruśkie oczka.

- Córeczko ty moja! Dziecko ty moje człowiecze!



Пераклад: Jan Huszcza
Крыніца: Uładzimir Karatkiewicz. Błękit i złoto dnia. Łódź, Wydawnictwo Łódzkie, 1976.